Wtorek, 18 marca, Kozienice. Jak na tak piękny dzień, na ulicach zdecydowanie pustawo, przy czym rzuca się w oczy przede wszystkim brak młodzieży. Pusto również na parkingach przed hipermarketami, pęd do robienia zapasów chyba przystopował - może po prostu zabrakło już miejsca w lodówkach? Pierwszą osobą, która ma ochotę podzielić się swoimi refleksjami, jest 56-letnia mieszkanka Kozienic, którą spotykam przed piekarnią.
Jestem zbudowana
- Ja jestem w sumie zbudowana tym, jak zachowują się ludzie. W sklepach sami się jakoś dyscyplinują, ustawiają w odpowiednich odstępach. Nie widziałam, żeby ktoś się denerwował, ludzie sami chyba rozumieją, że tak trzeba. Podoba mi się też, proszę to napisać, że od zamknięcia szkoły mój wnuczek ma teraz cały czas zajęcia, uczy się przez internet angielskiego, ma zadawane prace domowe.
Z obserwacją, że nikt się nie denerwuje, nie do końca zgadza się 40-letnia sprzedawczyni z piekarni (mieszkanka Pionek, codziennie dojeżdża do pracy), która przysłuchuje się naszej rozmowie.
Nasz pionkowski Chińczyk
- U nas w aptece była taka sytuacja, że wpuszczali po dwie osoby. Weszła matka z córką. Córka kupiła swoje, obejrzała się i czekała chyba na matkę, żeby razem wyjść, a wtedy do środka wpadła jakaś kobieta, zaczęła ją szarpać, żeby już wychodziła. A jak przyszedł do apteki Chińczyk, co od lat tu mieszka, zaraz nad tą apteką zresztą, to ludzie pouciekali. Ja byłam w szoku, bo to przecież nasz, pionkowski Chińczyk.
Korzystając z okazji, pytam o to, jak wyglądają dziś Pionki w porównaniu z Kozienicami.
- No, chyba tak samo, też raczej pusto. Ale w busie… Wiadomo, mało miejsca, ludzie różnie się zachowują. Niektórzy jeżdżą w rękawiczkach, inni w maseczkach. Ostatnio jedna dziewczyna wsiadła, głośno komentowała, śmiała się z tych w maseczkach. Kompletnie bez sensu moim zdaniem, bo jak ktoś się dzięki temu czuje lepiej, bezpieczniej, to komu to przeszkadza? A najlepsze, że dzisiaj to ona sama jechała w maseczce.
A jak wygląda w obecnej sytuacji komfort pracy w takim punkcie?
- Nie martwię się jakoś specjalnie, mamy dodatkową szybę, środki dezynfekcyjne, ludzie zachowują odstępy. Boję się tylko, żeby tych busów nie wstrzymali, bo jak do pracy dojadę? I tak coraz mniej się opłaca, bo mniej godzin, czasem wcześniej zamykamy… Ludzie przychodzą rzadziej, chociaż chleba czy bułek na raz kupują więcej. No i czasem krzywo patrzą na płatność tylko gotówką. Woleliby kartą, bo bardziej higienicznie - ale nie mamy terminala.
Wstyd?
Kończymy rozmowę, by ekspedientka mogła obsłużyć kolejną klientkę, 60-letnią kobietę, która na pytanie o to, czemu tak długo jej nie było, odpowiada…
- Bo jestem chora… Na swoje choroby, te same, co zawsze! (śmiech). Taki wiek. Mało wychodzę, moja sąsiadka jeszcze mniej, bo ma alergię. Cieknie jej z nosa, widać po niej, że chora. To na pewno nie ten wirus - ale wstydzi się, co ludzie pomyślą.
Zawstydzić się mógł również, choć tym razem dla odmiany słusznie, syn innej mojej rozmówczyni, 45-letniej kozieniczanki, która jednak podchodzi do tematu z humorem:
- Staliśmy już przy kasie i wtedy facet za nami kichnął. Oglądam się… koszyk stoi na podłodze, syna nie ma. Proszę pana, chłop 22 lata uciekł, schował się za półkami, matkę własną zostawił - bo facet raz kichnął. Jak na niego spojrzałam, to myślałam, że się posikam ze śmiechu.
Trzeba przecież żyć jakoś
Starszy pan, który będąc na spacerze z małym pieskiem przysiadł na ławce w pobliżu CK-A, nie daje się namówić na rozmowę z Tygodnikiem OKO, odmawia z uśmiechem - i w sumie wcale mu się nie dziwię. Podejrzewam, że nie po to wyszedł na dwór i znalazł sobie fajne miejsce na słoneczku, by zastanawiać się nad tym, o czym bez przerwy trąbią we wszystkich mediach. Rzuca tylko sentencjonalnie, że trzeba przecież żyć jakoś, a ja przytakuję. Żegnam się i ruszam na poszukiwanie przedstawicieli zgoła odmiennej grupy wiekowej, ponieważ jak dotąd nie udało mi się namierzyć nikogo z młodzieży.
Wydaje mi się, że dobrym pomysłem będzie odwiedzenie mniej widocznej z ulicy części skweru na rogu Warszawskiej i Sportowej, bo wyobrażam sobie, że spotkam tam grupkę chłopaków spożywających dyskretnie wyroby alkoholowe.
Co z naszymi maturami?
Okazuje się, że trafiam na grupkę chłopaków spożywających dyskretnie wyroby być może alkoholowe - a przynajmniej czynią to niektórzy z nich, ci pełnoletni, poniewaz grupka jest pod tym względem mieszana. 22-letni chłopak opowiada, że u niego w pracy (jeden z większych zakładów pod Kozienicami) wszystko działa właściwie normalnie, niewiele się zmieniło.
- Ale w sumie jak to jest, że zakazali zgromadzeń powyżej 50 osób, a u nas pracuje na hali 200?
- Bo to nie zgromadzenie publiczne jednak - odpowiadam, robiąc mądrą (mam nadzieję) minę.
Chłopaki mówią, że sami się nie boją, ich rodziny natomiast trochę panikują. Wiedzą, jak się zachowywać, wiedzą, że wirus nie jest tak niebezpieczny dla nich, jak dla osób starszych. Martwią się jednak o rodziców i dziadków.
- I co z naszymi maturami? - pyta jeden z nich, na co potrafię odpowiedzieć tylko tyle, że uważam, że trzymanie się ustalonego terminu nie byłoby wobec nich fair. Pytam najmłodszego, czy jego szkoła organizuje jakąś formę e-learningu. Zaprzecza. Żegnam się z chłopakami i idę dalej.
Towar przerzedzony
Ostatnim moim rozmówcą tego dnia będzie przedsiębiorca, prowadzący budkę m.in. środkami czystości. Dzień wcześniej była zamknięta, teraz znów działa, sprzedawca nie może sobie pozwolić na dłuższą przerwę. Potwierdza, gdy pytam, czy klientów jest mniej, uśmiecha się natomiast na moją sugestię, że akurat z jego asortymentem nie powinno być problemów ze zbytem:
- Pewnie, towar zejdzie… jeśli uda mi się go kupić, bo w hurtowni też albo brakuje, albo we wtorek dają mi taką cenę, za jaką ja sam sprzedawałem w poniedziałek.
Faktycznie, ciężko w tej sytuacji utrzymać się na rynku, będąc jednocześnie fair wobec klientów. W budce towar niby jest, ale dość przerzedzony, W czasie naszej rozmowy kilka osób podchodzi, by zapytać o papier toaletowy - odchodzą niepocieszone.
Obserwacje sprzedawcy zgadzają się z tym, co usłyszałem od pani z piekarni - ludzie są zdyscyplinowani, sami trzymają odpowiedni dystans. Z drugiej strony - i tu narzekają na brak możliwości płacenia kartą, co jest powszechnie (i zgodnie z prawdą) przedstawiane jako wariant epidemiologicznie rozsądniejszy.
W ramach swoistego bonusu dowiaduję się o nieciekawej historii trzech kozieniczan, którzy będąc w podróży, w którą wyruszyli w ostatnim dniu lutego, około 14-15 marca zdali sobie ostatecznie sprawę, że z powodu wprowadzonych ograniczeń w lotach utknęli na Filipinach. Konsul rozkłada bezradnie ręce, podróżnicy, których zapas gotówki poważnie nadszarpnęły wydatki na kolejne loty, które się nie odbyły, żyją tylko dzięki środkom przesyłanym przez rodziny i znajomych. Co dalej - nie wiadomo. Jesteśmy z nimi w kontakcie, który jednak, z uwagi na kiepski w miejscu ich pobytu dostęp do internetu, jest mocno utrudniony.
Trzeba wyjść na świeże powietrze
W środę miasto wygląda już nieco inaczej. Trudno uchwycić to precyzyjnie, ale jest jakby… mniej pusto. A może to już przyzwyczajenie? Przed południem idę nad kozienickie jezioro, by sprawdzić, czy ktoś w ogóle spędza tam jeszcze czas. Ku mojemu zaskoczeniu, okazuje się, że na urządzeniach rekreacyjnych ćwiczy kilka osób. Wysportowany pan po 60-ce, przedstawiający się jako “świeży emeryt”, nie widzi w tym nic dziwnego.
- Trzeba się odprężyć, wyjść na powietrze. Tu nie ma tłoku, jest spokój.
Faktycznie, rozmieszczenie urządzeń wręcz wymusza przebywanie w stosownej odległości od siebie. Mój rozmówca nie boi się wirusa, choć oczywiście rozumie powagę sytuacji, wie, jak się zachowywać, popiera również rozwiązania wprowadzone na czas zagrożenia epidemiologicznego.
Podobne podejście mają dwie 17-latki, które pytam o to, jak spędzają “koronaferie” - to określenie pada z mojej strony, nie ich, przez co od razu jest mi trochę głupio. Dziewczyny mówią o spacerach, ale rozsądnych:
- Przemysłowa, Wiślana, czy tak jak tutaj… tam, gdzie nie gromadzą się ludzie.
Tak jak świeży emeryt, dziewczyny nie boją się, ale mają świadomość powagi sytuacji. Są na bieżąco, wiedzą, jakie środki ostrożności należy zachowywać, jedna z nich wyjmuje z kieszeni żel przeciwbakteryjny.
- O, udało Ci się kupić?
- Nie, sama zrobiłam.
- ???
- No tak. ¼ spirytusu, ¾ żelu aloesowego.
Jestem pod wrażeniem, choć nie jest mi znana skuteczność tego specyfiku, a jeśli prawidłowe proporcje są np. odwrotne, całą odpowiedzialność biorę na siebie, bo na pewno to ja przekręciłem. Gdy pytam o e-learning, uczennica ZS nr 1 kręci głową, z kolei jej koleżanka z liceum potakuje:
- Tak, musiałam sobie załatwić laptopa, będziemy mieli regularne lekcje, będzie sprawdzana obecność.
Dziękuję dziewczynom i odchodzę, zostawiając za sobą obrazek zupełnie… normalny. Ot, w ładny, ciepły dzień ludzie zajmują się rzeczami, których można się spodziewać w ładny, ciepły dzień. Mój niecny plan, do którego teraz się Państwu przyznaję, zakładał sfotografowanie na mieście, w charakterze ilustracji do tego artykułu, jakiejś malowniczej kolejki do apteki czy banku, jakiegoś rażącego pustką parkingu… Nie udało się. Pamiętam, że ogonki takie stały jeszcze w poniedziałek, ale teraz wszystko wygląda w sumie zwyczajnie. A to chyba dobrze? No, może tylko całkowicie pusty plac zabaw wygląda nieco dziwnie.
Na koniec spotykam kolegę, który jest akurat na chorobowym (bez związku z koronawirusem) i opowiada mi o delikatnym chaosie w jednej z przychodni, gdy w poniedziałek został objechany od góry do dołu za to, że przyszedł nie umówiwszy się telefonicznie i w dodatku bez ankiety, choć w rejestracji został przyjęty bez słowa komentarza i żadnej ankiety nie dostał. Tylko że znów: lekki brak koordynacji w naszym systemie opieki zdrowotnej to raczej nic nadzwyczajnego.
Jaki z tego wszystkiego wynika morał? Cóż, biorąc pod uwagę sytuację ogólną, jest zadziwiająco normalnie. Napięcie opada, jesteśmy wciąż tacy sami, szybko się przyzwyczajamy.
A potem przychodzi mi na myśl, że nikomu nie zadałem ważnego pytania: co Pan/Pani zrobi, kiedy okaże się, że wirus naprawdę dotarł już do naszego miasta?
AlKo
Napisz komentarz
Komentarze