(Emil Kopański - tekst gościnny)
Pierwszy raz próg redakcji, mieszczącej się wówczas w sypiącym się budynku przy ul. Batalionów Chłopskich, przekroczyłem w kwietniu 2006 roku, jako uczeń gimnazjum. W ręce dzierżyłem wywiad z legendą kozienickiego futbolu, Grzegorzem Seremakiem. Zrobiony jako zadanie domowe na język polski, zlecony przez niezawodną Panią Renatę Mirską (pozdrawiam!). Nie miałem wówczas dyktafonu, więc system był prosty. W zimę, przy kilkustopniowym mrozie, zadawałem przed halą pytania Grześkowi, a mój przyjaciel Maciej Brzeziński notował długopisem odpowiedzi. Potem trzeba było jeszcze tylko przejść przez proces autoryzacji, czyli spisać cały wywiad ręcznie, by potem przekazać go rozmówcy, i już można było publikować. Nie spodziewałem się wtedy jeszcze, ile przyjdzie mi przeżyć „w barwach” Tygodnika OKO…
Szybko poznałem redaktora Edmunda Kordasa. Postać bardzo specyficzną, którą zawsze trzeba brać z przymrużeniem, nomen omen, oka. Gdy po latach spotykam się ze znajomymi, którzy kiedykolwiek mieli z nim styczność, niezależnie od okazji naszych posiadówek, w pewnym momencie musi pojawić się temat wspominek tego, co działo się w redakcji. ZAWSZE. Nie ma wyjątku od tej reguły. Te same historie opowiadane po raz setny nadal wzbudzają emocje takie, jak za pierwszym razem. Nadszedł czas szesnastych już urodzin Tygodnika OKO, a więc najwyższa pora, by i Czytelnikom uchylić rąbka tajemnicy.
Redakcja mieszcząca się przy ul. Batalionów Chłopskich dzieliła pomieszczenia ze sklepem z artykułami papierniczymi oraz serwisem kas fiskalnych. Jak się później okazało, tak miało być w każdej nowej lokalizacji. Największy sentyment pozostał jednak właśnie do tamtej, rozlatującej się już z lekka konstrukcji. To właśnie tam odbywałem pierwszy staż, właśnie tam poznawałem kolejnych ludzi, to tam przeprowadziłem pierwszy i ostatni (ale udany!) w życiu odczyt kasy fiskalnej. Klimat był niepowtarzalny, nie da się ukryć. Ówczesna redaktor naczelna, Anna Tadra, starała się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki i z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że wykonywała kawał świetnej roboty. Dopracowane teksty, rozsądnie poukładane szpalty, przejrzystość i profesjonalizm. Muszę przyznać, że gdy oświadczyła, że opuszcza redakcję, zrobiło mi się smutno. Później zaś było już tylko weselej…
Cykl wydawniczy Tygodnika OKO, mimo mniejszych i większych problemów, pozostaje niezachwiany od lat. Formuła była różna – czy to tygodnik, czy dwutygodnik, czy miesięcznik, bo przekształceń było wiele – ale nigdy nie zdarzyło się, a przynajmniej takiej sytuacji nie pamiętam, by czasopismo nie ukazało się na czas. Gdy nie udało się na czas porozumieć z drukarnią, cały nakład został… odbity na ksero, które tamtego dnia niemal się rozleciało. Później trzeba było jeszcze tylko odpowiednio złożyć kartki, a potem ruszyć z dystrybucją. A skoro już przy niej jesteśmy, ta również miała różne oblicza. Początkowo do dyspozycji redakcji pozostawał stary, wysłużony, biały samochód (niestety, nie pamiętam już jakiej marki), którym oddelegowana osoba rozwoziła Tygodnik OKO do poszczególnych punktów. Auto jednak w końcu musiało odmówić posłuszeństwa, więc pozostał tak zwany napęd nożny.
Jak wyglądało to w praktyce? Paczki z nakładem do plecaków i wycieczka po kioskach. Pewnego razu, gdy wraz z Mateuszem Pułkowskim wyruszyliśmy dziarskim krokiem z redakcji, by nieść spragnionym kozieniczanom najświeższe wiadomości, na światłach usłyszeliśmy krzyk dobiegający z jednego z aut. Odwróciliśmy się i dostrzegliśmy redaktora Kordasa, który entuzjastycznym głosem, z charakterystycznym zaśpiewem wykrzyknął:
– Karolina Piechota jest w Kozienicach! Ma spotkanie w liceum!
Spojrzeliśmy po sobie z Mateuszem… Chwila konsternacji i odpowiedź: – OKO roznosimy, nie ma czasu! Prawdopodobnie wówczas straciliśmy szansę na reportaż życia, ale… coś za coś. W końcu dotarcie do Czytelnika jest najważniejsze!
Wspomniałem wcześniej, że praca w redakcji Tygodnika OKO stawiała przed współpracownikami nietypowe wyzwania. Tak było między innymi wtedy, gdy do każdego egzemplarza miała zostać dołączona płyta. Problem był jeden – jak ją połączyć z wydaniem, skoro CD-ki nie dojechały do drukarni i smutno oczekiwały w redakcji na ich spożytkowanie? Prosta sprawa! Klej, płyta, okładka. Każdy egzemplarz osobno. Po przyklejeniu dwudziestu sztuk każdy miał tego serdecznie dość, ale Czytelników nie można było zawieść. Od tego czasu nie używam kleju – wtedy było go aż za wiele.
Równie dobrze mógłbym mieć uraz do markerów. Pewnego razu na okładce Tygodnika OKO znalazło się sensacyjne zdjęcie. Wypadek (o ile dobrze pamiętam, na szczęście nic się nikomu nie stało), roztrzaskany samochód, świetne ujęcie – fotografia idealnie pasująca na „jedynkę”. I wszystko byłoby świetnie, sprzedaż gwarantowana, Tygodnik OKO na ustach wszystkich, gdyby nie jeden mały szczegół. Przy składaniu czasopisma nikt nie zwrócił uwagi, że na samym środku okładki znajduje się doskonale widoczna i przykuwająca wzrok… tablica rejestracyjna nieszczęsnego auta. Cały nakład wydrukowany, paczki same wskakują do plecaków, by je roznieść, ale nie tak szybko. Wszyscy obecni w redakcji otrzymali czarnego markera i swój przydział nakładu czasopisma. Zadania łatwo się domyślić – na każdym egzemplarzu trzeba było ręcznie zamazać numer rejestracyjny. Weltklasse!
Wracając jeszcze na chwilę do płyt – pewnego razu redakcję odwiedził obiecujący kozienicki raper, którego ksywki już niestety nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Wydał swoją płytę, więc w ramach promocji postanowił kilka egzemplarzy przekazać na konkursy. Problem w tym, że… nikt nie przysłał rozwiązania. Płyty przez długi czas zalegały więc w redakcji, a potem słuch po nich zaginął. Sam raper kilkukrotnie przychodził, by je odebrać, ale swojego celu nie zrealizował. Jeśli ktoś ma jeszcze tego CD-ka, bardzo chętnie pożyczę!
Gdy z kopyta ruszyła nowa odsłona portalu internetowego Tygodnika OKO, pomysłów też było wiele. Jednym z nich była transmisja live z półfinału Miss Polski, który odbywał się w kozienickim amfiteatrze. Redaktor naczelny dotarł na miejsce uzbrojony w laptopa, przy pomocy którego rozpoczął relację. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że bateria była w stanie wytrzymać… około 10 minut. Po tym czasie brawurowo zapowiadająca się relacja została brutalnie przerwana, a spragnieni informacji z pierwszej ręki Czytelnicy musieli uzbroić się w cierpliwość.
Sam skład również przynosił wiele humorystycznych akcentów. Godziny nerwów, nocne korekty, wreszcie podróże po wydrukowane egzemplarze – wszystko to, co kojarzy się jedynie z ciężką pracą, zostało wyparte z pamięci przez inne, interesujące wydarzenia. Jak na przykład składanie kolejnego wydania w zaprzyjaźnionej wówczas pizzerii, bo Legia Warszawa grała mecz i trzeba było obejrzeć transmisję czy nieporozumienie z jednym z kandydatów na burmistrza…
Działo się wiele. Od tego czasu zmieniło się jeszcze więcej, ale nie zapominam, skąd wyszedłem. Z okazji kolejnych urodzin… Sto lat, Tygodniku OKO!
Emil Kopański
Na fot. Fragment 1 strony 200 - setnego wydania
Napisz komentarz
Komentarze