OKO: Zacznijmy pytaniem inteligentnym: bolą Was nogi? Bo mnie rozbolały od samego patrzenia na podawane przez Was liczby kilometrów…
Ola: Jasne, że nogi bolały, ale jest w tym jednocześnie satysfakcja i zabawa. Może nie w samym bólu, ale w zmaganiu z samym sobą. To jest - wydaje mi się - to, co ludzi pociąga też w sporcie, zwłaszcza w dyscyplinach wytrzymałościowych. To, że można się sprawdzać, gdzieś te swoje granice przesuwać, odkrywać, że jest się naprawdę silniejszą osobą, niż się wydawało. To naprawdę bardzo budujące.
OKO: OK, ale nie chodziło chyba tylko o sport, dokonanie wyczynowe? Wydawca promuje Waszą książkę bardzo ładnym ustępem: “Do tej pory [...] świat był absolutnie mierzalny, googlowalny na przestrzał, przeorany przez człowieka, zdjęcia satelitarne i tłumy turystów. Ale kiedy zwolniliśmy, nagle zaczął się rozciągać. O te mikrokosmosy, które dla reszty ludzkości są jedynie kilkoma literami na mapie. O te historie, na które szkoda miejsca nawet w bilionach terabajtów internetu. O to wszystko, co na skraju pola widzenia, o to, co na poboczu Ameryk.”. Jest tak naprawdę?
Arek: Z jednej strony rozciąga, poszerza, ale z drugiej zawęża, bo interesowało nas i intrygowało tylko to, co widzieliśmy, czyli te powiedzmy 100 metrów wokół nas. Myślą ani wzrokiem nie wybiegaliśmy za daleko do przodu i dlatego mogliśmy zobaczyć szczegóły, z których ten świat się składa, a przede wszystkim mogliśmy porozmawiać z ludźmi, których spotykaliśmy po drodze, i to faktycznie ci ludzie byli w tej podróży najważniejsi. Dlatego właśnie wyruszyłem w wędrówkę pieszo, najpierw sam, a potem już wspólnie z Olą. To te spotkania nas napędzały i motywowały do dalszego marszu. Mimo tego, że wielokrotnie było ciężko fizycznie i wieczorami padaliśmy do namiotu niemalże tracąc przytomność, to następnego dnia wstawaliśmy, zaintrygowani kogo dzisiaj spotkamy na naszej trasie.
OKO: Nie mogę w takiej sytuacji nie zapytać jak to się stało, że zaczęliście padać do tego namiotu wspólnie i w porozumieniu. Love story jest tu przecież kosmiczne!
[śmiech Oli i Arka]
Arek: Kiedy przekraczałem granicę między Gwatemalą a Meksykiem, czyli po pokonaniu już 4000 kilometrów z Panamy, zapytałem na Facebooku Stones On Travel [strona Arka, dostępna pod adresem stonesontravel.com] czy jest w Meksyku jakiś Polak lub Polka, ktoś, z kim mógłbym się spotkać. Odezwał się wtedy do mnie nasz wspólny z Olą - jak się okazało - znajomy i napisał mi “Słuchaj, jeśli jesteś w Meksyku, to musisz poznać Olę. Emocje gwarantowane.” - i jeszcze dodał, że “w Meksyku nie spotka Cię nic lepszego niż Ola”. Tak więc pomyślałem sobie “muszę tę dziewczynę poznać”. I cóż… Ja początkowo nie miałem w ogóle zamiaru wchodzić do miejscowości, gdzie mieszkała, ale pomyślałem sobie ”wejdę na trzy dni, poznam Olę, odpocznę troszkę, pójdę dalej”. Ostatecznie zamiast trzech dni zostałem trzy miesiące.
Ola:...i to nie była tylko moja wina, ale również tej miejscowości, która była bardzo piękna. No, ale Arek tam zarzucił kotwicę na dłużej, więc później, w końcu, jakoś pomalutku, może nie od pierwszego wejrzenia, ale się w sobie zakochaliśmy. Śmiejemy się, że Arek zapytał czy będę z nim chodzić, a ja wzięłam to nazbyt dosłownie [śmiech]… i w końcu poszliśmy razem. Na początek pieszo przez cały Meksyk, potem przez całe Stany Zjednoczone. Tak, że Arek w sumie przeszedł prawie 12 tysięcy kilometrów, a ja ponad 7 tysięcy.
OKO: Czyli Twoja trasa, Olu, zaczęła się w Meksyku, a Twoja…
Arek: W Panamie.
OKO: No właśnie. I teraz tak: w powszechnym mniemaniu Ameryka taka cywilizowana to USA i Kanada, potem jest Meksyk, a reszta to już jakieś kraje, których nikt nie rozróżnia, bo i po co, skoro wiadomo, że we wszystkich są tylko slumsy, kartele i korupcja.
Arek: No tak, dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych wszystko to, co na południe od ich granicy, to Meksyk i Meksykanie, mimo tego, że tam jest oczywiście całe spektrum kultur, nacji i przepięknych ludzi.
Ola: Mam nadzieję, że ta książka trochę zmieni takie postrzeganie Ameryki Centralnej i Meksyku, że udało nam się troszeczkę uchwycić esencję różnych krajów w poszczególnych rozdziałach. Opisujemy ich w sumie osiem, w porywach do dziewięciu, w tym sześć krajów Ameryki Centralnej, na temat których - mamy nadzieję - czytelnik po lekturze wyciągnie podstawowe informacje, a przynajmniej dostrzeże jakieś różnice między nimi. Kostaryka ze wspaniałą naturą różni się od raju podatkowego, którym jest Panama i też troszeczkę inaczej wygląda, niż chociażby Gwatemala, która jest w dużej części górzysta. Jest tam wiele kultur rdzennych, które mówią swoimi językami. Te kraje naprawdę różnią się wieloma elementami. Mamy nadzieję, że gdzieś tam to w naszej książce przekazaliśmy.
OKO: Czyli mamy w tej wyprawie aspekt wyzwania quasi-sportowego, edukacyjny... co jeszcze? Może duchowy, czy to za wiele powiedziane?
Arek: Jak najbardziej można tak powiedzieć - rozwój duchowy, wewnętrzny. Otworzyłem się bardzo na ludzi, dowiedziałem się też wiele o sobie samym, więc to była wędrówka nie tylko w przestrzeni, ale też w głąb siebie.
Ola: Na pewno duża taka zmiana psychiczna, bo stopy i głowę dzieli moe duża odległość w ciele - już dalej się nie da - ale wydaje mi się, że mają bardzo bezpośrednie połączenie. Rzeczywiście: to chodzenie nie tylko dobrze wpływa na nasz organizm, bo wiadomo, że jest zdrowe, ale też na naszą głowę. Pozwala poukładać sobie niektóre sprawy, przewartościować trochę swoje życie, zobaczyć co jest w nim ważne. To takie trochę banały, ale to są naprawdę piękne piękne odczucia piękne wnioski. Ta podróż na pewno uczyniła nas trochę pełniejszym ludźmi.
OKO: To o Was. A co z książką i jej czytelnikami? Jak wg Was może wpłynąć na ludzi oprócz tego, że trochę się o tych krajach dowiedzą?
Ola: Ta książka przede wszystkim jest książką podróżniczą. Wydaje mi się, że z elementami reportażu, gdzie właśnie w tej podróży ważna jest nasza droga, ważna jest nasza miłość, chociaż ona gdzieś tam się trochę odsuwa na dalszy plan w tej książce, ale przede wszystkim ważni są ci ludzie, których spotykamy i te kraje, przez które przechodzimy i my staramy się je pokazać troszeczkę z innej perspektywy niż jakieś przewodniki czy blogi podróżnicze, ponieważ z zupełnie z innej perspektywy przyszło nam je oglądać. Oglądaliśmy je z nietypowej strony, z pobocza dróg, z prędkością 5-6 kilometrów na godzinę, z którą się poruszaliśmy. Chodziliśmy do miejscowości, gdzie nigdy byśmy normalnie nie przyjechali, bo nie ma tam za dużo turystycznych atrakcji, i gdzieś na schodach pod sklepem rozmawialiśmy po prostu z ludźmi, którzy niespiesznie, bo mieliśmy dla siebie całą noc, opowiadali nam o swoim życiu, o swoich problemach - więc to będzie taki dość nietypowy obraz Ameryk. Mamy również nadzieję, że ta książka jest też dla ludzi inspiracją, motywacją, żeby więcej chodzić, żeby może nie od razu iść do Kanady, ale ruszyć się chociażby do najbliższego lasu.
OKO: Ludzie. Mówicie o nich już któryś raz, powtarzacie cały czas “ludzie”. Nie powiedzieliście, no nie wiem, “Wielki Kanion”, tylko cały czas wracacie do spotkanych na trasie ludzi.
Ola: Tak, masz całkowitą rację i cieszymy się, że tak to brzmi. Bo rzeczywiście, kiedy przyjaciele pytają nas o najpiękniejsze momenty tej wyprawy, to nie przychodzą nam do głowy jakieś spektakularne cuda natury, jakieś zabytki czy atrakcje turystyczne, tylko stają nam przed oczami twarze tych pięknych ludzi, których po drodze spotkaliśmy, którzy otwierali przed nami swoje serca, którzy często zapraszali nas do swoich domów, chociaż tego nie wymagaliśmy, bo nie na tym opierała się nasza podróż, ale gdzieś, często wprost z ulicy zapraszali nas i ufali nam, opowiadali swoje historie.
Arek: No i okazało się w trakcie tej wędrówki, że mimo różnic takich nazwijmy to kulturowych, czyli od ubrania po jedzenie, w rzeczywistości jesteśmy do siebie bardzo podobni. Taka może niezbyt górnolotna myśl, ale rzeczywiście tak jest. Mamy podobne pragnienia, podobne lęki, marzenia.
OKO: Próbuję sobie wyobrazić jak taki jeden dzień Waszej podróży wyglądał.
Arek: Wstawaliśmy wcześnie rano, w okolicach 6-7 i jedliśmy ogromne, ogromne śniadanie...
Ola: …gotowane zresztą przez nas na naszym prowizorycznym palniku…
Arek: Mieliśmy kuchenkę spirytusową. Wyglądała ona w ten sposób, że znajdowaliśmy na poboczu porzuconą puszkę aluminiową, przecinaliśmy ją połowie, wlewaliśmy spirytus, podpalaliśmy, wokół tej płonącej puszki stawialiśmy trzy kamienie, a na tych kamieniach garnuszek i tam już gotowało się pół kilograma ryżu i pół kilograma makaronu.
Ola: Nie chodziło tylko o jakąś oszczędność czy, że tak powiem, “prostsze” życie, tylko o to, że tam kartuszy z gazem nie uświadczysz. To była dla nas jedyna opcja na ugotowanie posiłku.
Arek: Następnie wyruszyliśmy w trasę. Na samym początku robiliśmy w ciągu dnia około 25 km, a w takich szczytowych momentach już 45 km dziennie, wtedy to był już dla nas normalny odcinek. Kiedy byliśmy na północy Meksyku robiliśmy sobie 2-3 godziny przerwy w tym najgorętszym okresie dnia, leżeliśmy wtedy plackiem pod wiaduktem w cieniu, żeby nie spłonąć na poboczu tej drogi. No i gdy dochodziliśmy do miejscowości, bo w Ameryce Łacińskiej zazwyczaj spaliśmy w miejscowościach, tam rozbijaliśmy się z namiotem. Dochodziliśmy tam przeważnie w okolicach godziny 17, więc mieliśmy jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby porozmawiać z ludźmi, żeby troszeczkę ich poznać.
Ten nasz szlak przez Ameryki wytyczyliśmy sobie z jakimiś atrakcjami turystycznymi, ale… no właśnie: my poruszaliśmy się z prędkością 5-6 kilometrów na godzinę, a nie 80, więc dotarcie z jednej atrakcji do drugiej zajmowało nam często kilka kilka dni - ale może właśnie dzięki temu zaczęliśmy doceniać te małe wielkie rzeczy, których na co dzień się nie docenia, bo nie masz dziesięciu hiperatrakcji w ciągu dnia, jak w objazdowej wycieczce turystycznej, ale jedną, albo nawet i pół atrakcji, bo ona nie jest nawet atrakcją sensu stricte w jakimś takim turystycznym mniemaniu. Cieszyliśmy się więc ze spraw malutkich.
Ola: Jak dzieci.
Arek: Właśnie, jak dzieci, Z jakiejś, no nie wiem, światowej stolicy karczocha.
OKO: Gdzie leży światowa stolica karczocha?
Arek: Castroville, Kalifornia. Znajduje się tam największy na świecie pomnik karczocha.
OKO: OK, wróćmy do książki. Oboje jesteście blogerami, piszecie o prasy, Ty, Olu, masz już na koncie książkę… Jak wyglądała tu Wasza współpraca?
Ola: Śmiejemy się, że Arek pisał samogłoski, a ja spółgłoski.
Arek: Ola troszkę więcej tych spółgłosek napisała, ale moje samogłoski były bardzo ważne, bo bez nich słowa nie mają sensu. Ja musiałem napisać Amerykę Centralną, bo wtedy nie było jej razem ze mną, więc logiczne, że wziąłem to na siebie. Ola w tym czasie opisywała już tę naszą wspólną podróż, przy czym każde z nas miało całkowitą kontrolę nad fragmentami pisanymi przez drugą połówkę, dzięki czemu książka ma jednolity styl i jedną linię narracyjną. Wydaje mi się, że jest bardzo strawna.
Ola: Bardzo często dzieliliśmy się pracą, bo praca nad książką to nie jest tylko samo usiąść i pisać. Dla mnie siedzenie i pisanie to jest ostatnie 10%, a może nawet jeszcze mniej. Najwięcej czasu zajmuje przygotowanie tego całego materiału, czyli przede wszystkim research. Dowiadywanie się więcej o miejscach, w których byliśmy, sprawdzanie rzeczy, które nam ludzie opowiadali, doczytywanie jeszcze więcej o historii tych miejsc i jeszcze lepsze zrozumienie rzeczy, które widzieliśmy po drodze, a później ułożenie tego wszystkiego w całość. Selekcja, czyli wybranie historii, które opiszemy, bo ta książka nie polega na tym, że opisany jest każdy dzień, że wstajemy, jemy, idziemy do łazienki, każde wydarzenie i dialog. Musieliśmy bardzo mocno to przecedzić. To było 21 miesięcy podróży, więc po prostu nie dało się opisać wszystkiego. To książka i tak jest gruba, ma 456 stron, ale myślę, że najtrudniejszą ze sztuk była sztuka eliminacji tego, czego nie opiszemy.
OKO: Reszta w drugim tomie, “Zaginione opowieści z pobocza Ameryki”.
Ola: Wersja reżyserska! [śmiech]
Arek: 17 tomów w twardej oprawie, jak dzieła zebrane Lenina. [śmiech]. No nie, na razie jest jedna książka, ale za to okraszona sporą ilością zdjęć i map, więc mam nadzieję, że czytelnicy będą mogli się mentalnie dzięki niej przenieść na pobocza Ameryk.
OKO: Będzie można ją jutro premierowo kupić?
OKO: Tak najogólniej: jak regowali ludzie na Wasz widok?
Arek: Wiesz co, to trzeba rozdzielić. Kiedy ja jeszcze sam szedłem przez Amerykę Centralną, ludzie brali mnie z marszu - słowo klucz - albo za podróżnika, albo, stosunkowo często, za obwoźnego, czy w moim przypadku raczej obnośnego sprzedawcę, a to dlatego, że ja te Ameryki od samego początku przemierzałem pchając dziecięcy wózek, w którym umieściłem wszystkie swoje rzeczy i ludzie widząc mnie myśleli, że jestem właśnie takim odnośnym sprzedawcą, a jeszcze bardziej ugruntowywali się w tym przekonaniu, kiedy mówiłem skąd pochodzę, dlatego że Polak po hiszpańsku to Polaco, a polaco w Panamie czy w Kostaryce oznacza właśnie domokrążcę. Kiedy więc ja mówiłem, że jestem Polakiem, oni pytali “O, a co sprzedajesz? Garnki, noże?”. Później, kiedy Ola dołączyła do mnie i kiedy szliśmy razem przez Meksyk, często brano nas za rodzinę.
Ola: Awans.
Arek: Tak jest. Skoro para, to wiadomo. Wózek mieliśmy zabezpieczony folią, więc prawie codziennie mieliśmy pytania ze strony ludzi, którzy domniemywali, że gdzieś tam pod nią znajduje się dziecko. Sytuacja diametralnie zmieniła się w Stanach Zjednoczonych, bo tam takie wózek jest swego rodzaju stygmatem osoby w kryzysie bezdomności, toteż właśnie za osoby mieszkające na ulicy nas tam brano.
Ola: Tudzież za pomniejszych szaleńców, bo to jest kraj, gdzie naprawdę prawie nikt nie chodzi, więc samo to, że się idzie, jest już czymś podejrzanym. No po co chodzić, nie można przemieszczać się normalnie? Gdzie “normalnie” oznacza poruszanie się samochodem lub samolotem. Zastanawiamy się więc, kiedy “normalnie” przestało znaczyć “o sile własnych mięśni i na własnych nogach”. Ludzie w ogóle często nie rozumieli o co chodzi, w krajach Ameryki Łacińskiej brali nas za pielgrzymów, a na północy Meksyku z kolei staliśmy się super rozpoznawalni i byliśmy tam niemal celebrytami pobocza, zainteresowały się nami media, byliśmy praktycznie we wszystkich, mówili o nas w radiu, prasie, Internecie i w efekcie praktycznie każdy nas rozpoznawał, na poboczu zatrzymywały się czasem kolejki samochodów, żeby robić sobie z nami zdjęcia, tak że to był naprawdę przepiękny, przepiękny czas.
OKO: Czyli w skrócie: pielgrzymi, domokrążcy, celebryci, bezdomni…
Arek: Raz wzięto nas nawet za migrantów, którzy wędrują z Ameryki Centralnej do Stanów Zjednoczonych. Oni tam sporą część drogi pokonują na takim ciągu La Bestia i jedna z kobiet, która nas zobaczyła na poboczu drogi, powiedziała “Aaa, to Wy spadliście z tego pociągu”.
Ola: Dla równowagi jeszcze słowo o Meksyku i pięknej niespodziance, jaka nas tam spotkała: mianowicie ksiądz, z którym się zaprzyjaźniliśmy, zaprosił nas na niedzielną mszę i po niej zaciągnął nas przed ołtarz, kiedy jeszcze wszyscy byli w kościele.. i wtedy cały Kościół wyciągnął polskie flagi i wszyscy głośno po polsku krzyknęli “WITAJCIE”. Tak nam niespodziankę zrobił. Jeden z piękniejszych momentów. Gdy o tym mówię lub myślę zawsze mam łzy w oczach, bo to było coś absolutnie wzruszającego.
OKO: I tą sceną i wzruszeniem zakończmy, dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał AlKo
Zapraszamy serdecznie na strony naszych podróżników, StonesOnTravel i Mexico Magico Blog ! Na naszej stronie znajdziecie Państwo TAKŻE ciekawy wywiad z Olą z roku 2016 zatytułowany “¡Hola!” - wystarczy kliknąć TUTAJ!
Napisz komentarz
Komentarze