- Miało być to na gitarę i na głos… okazało się, że co chwila dołączali następni i następni i następni, aż rozrośliśmy się do kilkunastoosobowej grupy. - wyjaśniał w dniu koncertu jego spiritus movens, Aleksander Fikus, który w wywiadzie dla Kroniki Kozienickiej zdradził, że pierwotny zamysł był bardzo skromny: wystąpić miał duet złożony z niego jako gitarzysty i Mileny Nowickiej, wokalistki odpowiedzialnej za zainicjowanie całego przedsięwzięcia („To wszystko przez Milenę, Milena mnie namówiła”), jednakże wciąż unoszący się w powietrzu Duch Świąt chciał widać inaczej, w wyniku czego na scenie znalazło się finalnie owe kilkanaście osób, w wieku od lat 5 do 56. Kim byli zatem ci piękni, rozśpiewani ludzie na scenie? Jak prosto wyjaśniła Milena Nowicka: grupą przyjaciół, którzy muzykę kochają, tylko brak im czasem okazji, by tę swoją miłość wyrazić.
Może zaskoczyć, że całe przedsięwzięcie przygotowane zostało w zaledwie miesiąc, bo naprawdę zaimponować mogło zarówno zgranie artystów, jak i idealnie ułożona dramaturgia i płynność całego wydarzenia, o co dbała Beata Fikus - zbieżność nazwisk jest tu całkowicie nieprzypadkowa. Pierwsze wizualnie wrażenie: będzie na bogato. Dwie gitary po lewej (Grzegorz Strizel i Marek Milcuszek), jeszcze jedna po prawej (Aleksander Fikus), klawisze (Marcin Mizak), skrzypce (Jagoda Zapora), do tego wokaliści w ilości zdecydowanie przekraczającej średnią krajową dla imprezy jakby nie patrzeć kameralnej… zaczynamy! Na początek dane nam było usłyszeć jedne z najmłodszych (ale nie najmłodsze!) wokalistki tego wieczoru, Lenę Kowalik i Hanię Chodyń, które brawurowo, przy wsparciu całej ekipy, wykonały pastorałkę “Skrzypi wóz” (która, swoją drogą, kończy akurat w tym roku 120 lat). Beata Fikus, która przez cały koncert miała raczyć publiczność wyjaśnieniami i ciekawostkami, przypomniała tu o ważnej rzeczy: że pastorałki i kolędy wymyślano i śpiewano po to, by je innym podarować, co było w zasadzie kluczem do zrozumienia wszystkiego, co miało wydarzyć się dalej.
A wydarzyć się miała na przykład pastorałka „Złota Jerozolima i biedne Betlejem”, pochodząca z repertuaru Skaldów, którzy zamieścili ją na albumie „Moje Betlejem”, tam zatem można posłuchać jej w wykonaniu autorskim, u nas natomiast usłyszeć można było jak poradziły sobie z tym utworem Patrycja Luśtyk i Natalia Rutkowska - i wierzcie lub nie, ale zdaniem Waszego reportera Skaldowie mogliby nieco pozazdrościć ładunku emocji, jaki udało się dziewczynom w tym wykonaniu zawrzeć. To pastorałka z tych poważniejszych, o nastroju pełnym zadumy, którą udało się uchwycić idealnie - także dzięki surowszemu i bardziej żywiołowemu w porównaniu z wykonaniem studyjnym podkładowi muzycznemu. Tu uwaga: jeśli czytacie Państwo tutaj, że ktoś „wykonał” dany utwór, oznacza to przede wszystkim wykonanie głównej partii wokalnej, zwłaszcza w zwrotkach, bo kilkunastoosobowy tłumek był obecny na scenie przez cały czas, brzmienia instrumentów pięknie się przeplatały, a cała ekipa sprawiała wrażenie, że choćby chcieli, to i tak nie powstrzymałby się od wspólnego śpiewania refrenów.
A na scenie tymczasem stanęła artystka, której pojawienie się… no, prawdę mówiąc można było je przegapić, zwłaszcza jeśli ktoś siedział dalej, a to dlatego, że Ania Pulkowska jest osobą 5-letnią, o wzroście stosownym dla osoby 5-letniej. Głos natomiast to zupełnie inna sprawa. Dzieci śpiewają na ogół w sposób dosyć, rzec można, zamaszysty, wkładając w utwór dużo energii i entuzjazmu czasem kosztem subtelności, gdy tymczasem tutaj, w utworze „Bosy pastuszek” mieliśmy najwyraźniej do czynienia albo ze świadomą kreacją artystyczną, albo z najszczerszym przejęciem się losem bosego pastuszka. Tak czy inaczej subtelności w tym pięknym wykonaniu nie brakło, i kto wie, czy za głośno wybrzmiewającymi brawami nie kryła się jedna czy druga spływająca po czyimś policzku łezka…
Świeć gwiazdeczko mała świeć / Do Jezusa prowadź mnie / Zaprowadź mnie prosto do Betlejem / Zaprowadź mnie gdzie Bóg narodził się / Zaprowadź mnie nie mogę spóźnić się - śpiewały nieco, ale tylko nieco, starsze od Ani Lena Kowalik i Hania Chodyń, wkładając w to tyle serca, że jasne było, że spóźnienie się w ogóle nie wchodzi w grę. Energetyczny występ dziewczynek ponownie uwieńczyła kolejna burza oklasków, po czym nastąpiła zmiana klimatu: Milena Nowicka wykonała solo, tylko przy subtelnym akompaniamencie gitary Aleksandra Fikusa - był to więc występ aranżacyjnie najbliższy pierwotnego, skromnego zamysłu - utwór “Cicho, cicho pastuszkowie” z repertuaru Katarzyny Konciak. Jak Milena śpiewa, jak operuje nastrojami, od śpiewu bardzo cichego i ciepłego, jakby ktoś szeptał do ucha, do ekspresyjnych wibrujących nut… no, to trzeba usłyszeć, nic tu po opisowych wysiłkach skromnego reaktora.
A skoro już o tym mowa, zdradzę sekret warsztatowy: to jest ten moment, kiedy relacja z koncertu osiąga mniej więcej połowę przewidzianej objętości, a tymczasem jesteśmy dopiero przy 5 utworze… jak jednak nie napisać tego, co w duszy utkwiło, jak opakować zwięzłym zdaniem coś, co porusza i domaga się uwagi? Ech, Śpiewający Kozieniczanie, nie ułatwiacie skromnemu redaktorowi zadania!
Obstawiam, że osobą, którą najrzadziej zobaczycie na zdjęciach z tej pięknej imprezy, jest Marcin Mizak - prywatnie m.in. opiekun szkolnego chóru i zespołu muzycznego, organizator wydarzeń kulturalnych, organista i multiinstrumentalista. Najmniej, bo ze swoimi klawiszami ulokował się na boku, niejako w cieniu innych, dając znać o swojej obecności głównie akordami, harmoniami i ozdobnikami, które wydobywał ze swojego instrumentu. Okazało się, gdy przyszedł jego czas, swoim barytonem (chyba - reklamacje w kwestii błędnego nazewnictwa muzykologicznego prosimy przesyłać na adres redakcji) oczarował wszystkich, akompaniując sobie przy tym dla odmiany - cóż to dla multiinstrumentalisty! - na gitarze.
Tę część koncertu możemy chyba określić jako sekcję męską, bowiem kolejne głosy, jakie usłyszeliśmy również należały do panów, a mianowicie występujących pod swojskim mianem „Szwagrów” Grzegorza Strizela i Marka Milcuszka, którzy w duecie wykonali utwór „Narodził się pośród jasnych gwiazd”, z repertuaru Krzysztofa Krawczyka. Ta refleksyjna pastorałka była ostatnim utworem pierwszej części koncertu, które oddzielały życzenia, jakie wszystkim zebranym złożyli Beata Fikus i prezes prowadzącej kawiarnię Kulturalna Spółdzielni Socjalnej “Przystanek Kozienice” Edmund Kordas. Po chwili na scenie pojawiła się (a właściwie zstąpiła z niej, ustawiając się z przodu, bo obecna była przecież przez cały czas) Joanna Ługowska-Kościug, która wykonując utwór “Znak pokoju” namawiała: Choć tyle żalu w nas / I gniew uśpiony trwa / Przekażcie sobie znak pokoju / Przekażcie sobie znak. Czy można sobie wyobrazić bardziej odpowiednie przesłanie na ten dzień… i na każdy dzień właściwie, zwłaszcza w czasie, gdy i tuż za granicą naszego kraju, i w jego obrębie tak wielką rolę odgrywa wzajemna wrogość i uraza?
Pierwszy utwór utwór zaprezentowany w drugiej części koncertu przez (ponownie) Szwagrów był chyba najświeższym kawałkiem, jaki mieliśmy usłyszeć, ponieważ zespół Shout (tak, ten sam legendarny Shout od “Przepraszam za miłość”) opublikował go… w grudniu ubiegłego roku. Jak widać panom nie trzeba było dużo czasu, by go rozpracować, nauczyć się i w nim zabłysnąć. Po panach na scenę wróciły dziewczyny (Patrycja Luśtyk i Natalia Rutkowska), które zasunęły (tak to trzeba nazwać!) “Pastorałkę od serca do ucha” zespołu Rokiczank, przy akompaniamencie quasi-góralskich pogwizdywań i gromkich okrzyków.
Pamiętacie Państwo utwór, który wykonywała pod koniec „Misia” Barei Ewa Bem? „Lulejże mi, lulej” był druga okazją do zaprezentowania możliwości swego głosu przez Marcina Mizaka, który tym razem przygrywał sobie na klawiszach. Dodatkowo chciałbym w tym miejscu - choć mógłby być to chyba także każdy inny moment - zatrzymać się przy partiach wygrywanych przez jedyną instrumentalistkę, która tego wieczoru nie zaśpiewała, albo inaczej: śpiewała przy pomocy swojego instrumentu, ponieważ skrzypce Jagody Zapory czarowały przez cały czas koncertu. O ile gitarzyści i klawiszowiec operowali, zgodnie zresztą z wewnętrzną logiką prezentowanych utworów, głównie rytmem i akordami, a więc harmonią, o tyle ona dodawała - z dużym wdziękiem, zawsze we właściwych miejscach - warstwę dodatkowych, czasami migotliwych, a czasem powłóczystych melodii. Wejdźcie Państwo na stronę FB Kawiarni, gdzie znajdują się filmy z koncertu odszukajcie drugi z nich i posłuchajcie choćby tego, co dzieje się tam we wstępie do następnej w kolejności “Krakowskiej Kolędy” Pawła Orkisza...
Pastorałki i kolędy, choć odnoszą się mniej lub bardziej bezpośrednio do wydarzenia radosnego, niosą w sobie czasem pewną tęsknotę, opisują odczuwanie jakiegoś braku (bo kiedy samotność, jeśli jest ona naszym udziałem, odczuwamy wyraźniej, niż właśnie w święta?), nieprzystawania tego, co powinno być, do tego, co faktycznie jest… i kolejne dwa utwory o tym właśnie opowiadały. Joanna Kościug w „Kolędzie dla nieobecnych” Zbigniewa Preisnera opowiadała o stracie, ale i nadziei (Daj nam wiarę, że to ma sens / Że nie trzeba żałować przyjaciół / Że gdziekolwiek są, dobrze im jest / Bo są z nami choć w innej postaci), umiejętnie operując emocjami tak, by zarówno strata i związane z nią tęsknota, jak i nadzieja były wyraźnie odczuwalne. Małgorzata Kowalik-Ozga natomiast… powiem tak: lata temu widziałem Gosię w akcji, gdy podczas Dni Energetyka czy czegoś w tym rodzaju szalała na scenie wykonując punkowe kawałki własnego pomysłu. Wygląda na to, że z tej punkowej ekspresji zostało w niej bardzo dużo - dość, by w kombinacji z “góralskimi” zaśpiewami zrobić z wypożyczonego od Kayah i Bregovica utworu „Nie Ma, Nie Ma Ciebie” taką machinę, że usłyszawszy ją Święty Mikołaj zgubiłby czapkę, a potem by zapłakał. A że w którymś momencie przestał działać mikrofon? Przy TAKIEJ emisji głosu mało kto zauważył ;)
Do końca koncertu zostały jeszcze trzy utwory, ale że gazeta nie jest z gumy, a chcielibyśmy Państwu pokazać także kilka zdjęć tych pięknych ludzi, czas chyba na podsumowanie… Piękny to był koncert. Publiczność dopisała chyba najbardziej w historii kawiarni Kulturalna, trudno nam teraz nawet zrekonstruować, w jaki sposób wszyscy się pomieścili - być może miał tu miejsce cud, co byłoby zresztą bardzo na miejscu i szczerze mówiąc piszącego te słowa ani trochę by nie zdziwiło. Będziemy teraz czekać niecierpliwie na kolejne spotkanie ze Śpiewającymi Kozieniczanami, a zdradzić możemy (wszak zrobił to już prezes Kordas na antenie Kroniki Kozienickiej!) że już w lutym wydarzy się coś specjalnego. Tymczasem trzymajcie się ciepło, bądźcie zdrowi… i przekażcie sobie ten znak pokoju, serio.
P.S.: Byłoby karygodne, gdybyśmy nie wspomnieli jeszcze o trzech osobach: wśród śpiewających w chórze znalazła się także Katarzyna Rybaniec, za sprzęt zaś (częściowo pożyczony od zespołu Stare Konie) i właściwe nagłośnienie wszystkich wykonawców odpowiadali Michał Purchała i Krzysztof Wnuk.
Album ze zdjęciami z tego wydarzenia znajdziecie Państwo na stronie FB kawiarni Kulturalna, czyli TUTAJ!
Napisz komentarz
Komentarze