Jak w ogóle doszło do tego, że w Warce zaczęła działać grupa bigbitowa?
Zespół powstał pod wpływem tego co się działo wówczas na świecie. Dochodziła do nas muzyka rock and rollowa. W prasie nie wiele było doniesień na ten temat. Słuchaliśmy więc zachodnich rozgłośni – Radia Luksemburg. Tam były prezentowane listy przebojów z całego świata.
Jak wyglądał najstarszy repertuar?
Początkowo graliśmy utwory instrumentalne z repertuaru The Shadows, The Ventures. Nie znaliśmy języka angielskiego, więc się nie porywaliśmy na to, aby śpiewać zagraniczne utwory. Jak dołączyliśmy wokal, to bazowaliśmy na polskich wykonawcach – Niebiesko-Czarnych, Czerwonych Gitarach.
Z jaką reakcją społeczną zetknął się zespół? W wielu wspomnieniach z tamtego okresu podkreśla się to, że bigbit często spotykał się z niezrozumieniem, a bigbitowców uważano za buntowników.
Ja tego tak nie odczuwałem. Byliśmy traktowani normalnie. Jak zagraliśmy pierwszy koncert na Święcie Metalowca w Fabryce Urządzeń Mechanicznych, zostaliśmy bardzo pozytywnie przyjęci. Dyrektor szkoły, do której chodziliśmy – ZSZ dla Pracujących – bardzo nam pomógł. Zakupił sprzęt dla placówki, aby przeznaczyć go na potrzeby naszego zespołu. Były to cztery gitary, wzmacniacze Luna (ok. 10-15 wat), perkusja. Bębny wykonał p. Szpaderski z Łodzi.
Kolega Andrzej Wilczyński był bardzo dobrym akustykiem. Dopasował nam kolumny, głośniki. Gdy jeździliśmy do Warszawy, to tamtejsze grupy były pod wrażeniem naszego brzmienia.
Jak radziła sobie wcześniej grupa bez instrumentów?
Używaliśmy zwykłych gitar akustycznych. Nie było tam przystawek, robiliśmy je więc sami [przystawka – elektromagnes konwertujący wibracje strun na sygnał elektryczny – przyp. red.]. Wykorzystywaliśmy do tego pudełka po akronach – tabletkach do ssania na gardło. Taki sprzęt podłączaliśmy do radia. Czasem pożyczaliśmy nagłośnienie z kina.
Grupa chciała podbić estradę ogólnopolską?
Nie mierzyliśmy, aż tak wysoko. Graliśmy, aby sprawić sobie przyjemność. Występowaliśmy lokalnie, np. na Święcie Kwitnącej Jabłoni w Warce, Grójcu. Często występowaliśmy w klubie pod kinem, tj. w „Piekiełku” lub na sali OSP. Jeździliśmy do Grójca, Pruszkowa, Żyrardowa. Byliśmy zapraszani na różnego rodzaju przeglądy do stolicy.
W takich warunkach zespół musiał poznać innych młodych pasjonatów muzyki – kolegów po fachu.
Poznaliśmy bardzo fajnych ludzi. Przyjaźniliśmy się z wieloma zespołami, w szczególności z Ekonomistami z Grójca. Członkowie tej grupy występują obecnie w formacji Średnia 55.
Przyjeżdżały do Warki inne kapele – m.in. Waganci, Elektryczna Generacja – i sami byliśmy zapraszani. „Wymienialiśmy się” piosenkami. Czasem nawet nie wiedzieliśmy, kto je napisał. Uczyliśmy się wzajemnie od siebie.
Granie to czasochłonne hobby – jak patrzyli na to przełożeni w pracy i żony w domach?
Dało się to pogodzić. Jak chodziliśmy do szkoły, to dyrektor często nas zwalniał z zajęć na próby. Gdy założyliśmy rodziny musieliśmy bardziej starać się.
To dlatego w zespole miała miejsce częsta rotacja personalna?
Tak. Największe zmiany miały miejsce do zawieszenia działalności w 1968 r. Niektórzy członkowie szli do wojska – czasem wracali do grania, czasem nie. Inni zakładali rodziny i nie mieli czasu dla zespołu. Po reaktywacji kapeli w 1973 r. skład ustabilizował się i graliśmy razem przez ponad 10 lat.
Szafrany były jedynym tego typu zespołem w latach 60.-70. w Warce?
W latach 60. byliśmy jedyni. Na Winiarach był zespół estradowy. Występowało w nim ok. 30 osób, ale oni grali inną muzykę. Czasem jeździliśmy z nimi jednym autobusem, tzw. „bonanzą”. Najbliższą podobną do nas kapelą byli Ekonomiści w Grójcu. W latach 70. były jeszcze ze 2-3 zespoły w mieście.
W 1983 r. zespół znowu zaniechał działalności.
Pod koniec tego okresu występowaliśmy już tylko we trzech. Później każdy poszedł w swoją stronę i grał co innego. Ja zainteresowałem się poezją śpiewaną, muzyką religijną.
To trochę daleko od rock and rolla.
Zainspirowała mnie twórczość ks. Pawła Heintscha. Był to poetą wysokiej miary i ciekawym człowiekiem. Pochodził ze Lwowa. Bawił się w jednej piaskownicy z Herbertem. Swoje pierwsze próby literackie zaczynał razem z ks. Twardowskim. Ukończył polonistykę i filozofię. Obszedł wiele parafii, a zakończył niedaleko – w Ostrołęce nad Pilicą. Tam prowadził bardzo wartościowe spotkania.
Księdza poznałem przez kolegę. Następnie skomponowałem muzykę do jego wierszy.
A inne projekty?
Grałem muzykę do poezji Mariana Hemara, jak również do wierszy Haliny Konopackiej. Mało kto wie, że była ona nie tylko lekkoatletką, ale i pisała. Wtedy też zacząłem współpracę z Bogdanem Sabałą, który teraz występował z Szafranami. W 1991 r. powstał Kabaret Dziekanka.
Kabaret żartował z absurdów transformacji?
Tak, ale zależało mi na tym, aby ta satyra nie była brudna.
W 1997 r. Szafrany zeszły się znowu.
Padł wtedy pomysł, aby spotkać się po latach. Zagraliśmy 3-4 koncerty – m.in. dla powodzian, wystąpiliśmy na hali sportowej w Kozienicach.
19 lat później zespół znowu wraca do gry – pierwszy koncert rozchodzi się na pniu (ok. 200 biletów), drugi podobnie. Będzie trzeci występ?
Chyba już nie. Lepiej pozostawić lekki niedosyt. Będziemy zastanawiać się po koncercie „na bis”.
Dziękujemy za rozmowę.
Post scriptum
Koncert „na bis" znów zgromadził komplet słuchaczy. Padały propozycje kolejnych. Nie spodziewaliśmy się takiej reakcji ze strony mieszkańców Warki i okolic oraz zapotrzebowania na tego rodzaju imprezy. Zaczynamy wahać się. Ale nie mamy wątpliwości, że dalsza praca sceniczna nie będzie możliwa bez zaangażowania instytucji kultury – komentuje A. Gut po koncercie na „bis”.
Napisz komentarz
Komentarze