Tygodnik OKO: Tę część wywiadu rozpoczniemy nielichą anegdotą: otóż wiemy już z poprzedniej części, że w zasadzie chciał Pan w życiu robić radio, nie gazetę. Mnie z kolei wiadomo, że w wyniku pewnym ciekawych turbulencji, do zmiany kursu i w efekcie powstania Tygodnika OKO przyczyniła się w pewnym sensie komunistyczna cenzura…
Edmund Kordas: Nie tyle cenzura, ile Służba Bezpieczeństwa. Podczas studiów na wydziale ekonomii UMCS pracowałem w ośrodku radia studenckiego Radio Centrum — społecznie co prawda, bo nikt z tego profitów wtedy nie miał. Było to normalne radio, tyle że jego sygnał szedł kablem na wszystkie akademiki uczelni państwowych w Lublinie, dzięki czemu mogło tego słuchać około 20 tys. osób. W lecie 1983 roku miałem praktykę w programie „Zapraszamy do Trójki”, asystowałem też Markowi Niedźwiedzkiemu przy Liście Przebojów. Po tej praktyce otrzymałem propozycję współpracy z programem III. Żeby to zrobić, trzeba było nadawać tzw. kable z rozgłośni Polskiego Radia w Lublinie, bo innej możliwości nie było. Przyjęto mnie tam z taką obietnicą, że za pół roku będę się mógł starać o pracę w rozgłośni. Teraz, z perspektywy, wiem, że chodziło wtedy raczej o spacyfikowanie mnie przez zaprzężenie do takiej dość siermiężnej roboty reporterskiej typu jakieś wiecówki czy inne sprawozdania z różnych wydarzeń, żebym się za bardzo nie wychylał, skoro już im tam wyskoczyłem jak królik z kapelusza. Dostałem rzecz jasna magnetofon reporterski, taśmy i tak dalej, puszczono mnie w teren i kilka takich „kabli” udało mi się zrealizować. Swoją drogą — akurat ostatnio przy przeprowadzce odkryłem w domu stenogramy z tamtych czasów, bo to wszystko musiało być wcześniej oczywiście spisane i zatwierdzone przez cenzurę. No, ale do rzeczy: mamy 12 grudnia 1983, poniedziałek, ja prowadzę program, bo każdy z kierowników redakcji miał tam taki swój dzień, kiedy odpowiadał za całość, od godziny 18:00 do późnych godzin nocnych. Wieczorem przyszła ekipa z KUL-u, która bywała u nas często choć oficjalnie ich oczywiście nie było, ale to oni mieli najlepsze płyty w mieście, więc często udzielali się w programach muzycznych. Tym razem przynieśli kasetę z nagraniem, bodajże z BBC, z uroczystości wręczenia nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy, którą odbierała jego żona i Bohdan Cywiński. Ja, niewiele się namyślając, puściłem to nagranie w sieć. Następnego dnia, już o wpół do ósmej rano pani z akademika doczłapała się na 7 piętro, wkurzona niemiłosiernie, bo winda nie działała, i kazała mi biec do Chatki Żaka. Ja się z początku za bardzo nie przejąłem, zagrała chyba jakaś taka młodzieńcza fantazja. Dopiero jak tam wszedłem i zobaczyłem dwóch smutnych panów, którzy byli mi znani, bo miałem już z nimi do czynienia wcześniej, gdy organizowałem koncerty i ogólnie działałem w kulturze… no, to wtedy już wiedziałem, co będzie dalej. Rozmowa była krótka, dowiedziałem się, że w imieniu Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych informują mnie, że naruszyłem takie a takie paragrafy i w związku z tym zostaję wyrzucony z Radia Centrum i jednocześnie objęty zakazem współpracy z radiem w Lublinie i programem III. Żeby było śmieszniej, w sprawie zwrotu magnetofonu, taśm i i reszty pismo dostałem dopiero po roku.
Jak długo trwała ogółem ta radiowa przygoda?
Ponad 4 lata. Bardzo mi się podobało i wiele z tego wyniosłem, bo np. ten głos, którym teraz operuję, to nie jest tylko mój naturalny głos, ale także ten wyuczony, który ukształtował się, gdy chodziłem na zajęcia lektorskie. Na pewno była to wielka przygoda i szkoda tego trochę, ale cóż - szybko się zaadoptowałem i znalazłem sobie miejsce w kulturze i turystyce, moje marzenie natomiast spełniło się po latach. W roku 2014 pojawiła się techniczna możliwość wystartowania z radiem internetowym i w redakcji OKA zbudowaliśmy - w miarę naszych możliwości — tzw. amplifikatornię czyli reżyserkę i studio. Małe, ciasne, ale bardzo dobrze wygłuszone.
Korzystałem wtedy z takiej techniczno-organizacyjnej pomocy ludzi z puławskiego radia i oni byli wręcz zachwyceni tym, jak udało nam się to pomieszczenie wytłumić, a wytłumiliśmy je takimi materiałami, które są używane do izolacji ścian wagonów kolejowych. Trwała ta przygoda około pół roku i skończyła się nie tyle z powodów finansowych, co ludzkich, tzn. z braku kadr. Przewinęło się jednak przez radio kilka ciekawych postaci. Był więc Bartek Demczuk, jako reżyser i prowadzący własny program z muzyką elektroniczną, był Bartek Chmielak, byli Marcin Kujawiak, Mateusz Pułkowski i Emil Kopański z poniedziałkowym programem sportowym.
We wtorki ja prowadziłem wieczory z Krainą Łagodności, wspólnie z Janem Kondrakiem, co wyglądało tak, że on był w swoim mieszkaniu w Świdniku, a ja przez telefon się z nim łączyłem. Nie mieliśmy telefonu tzw. radiowego, tylko zwyczajny, więc co wtorek przegub lewej ręki był po programie obolały, bo trzeba było słuchawkę przez cały czas przytkniętą do mikrofonu odpowiednio trzymać, żeby było go słychać. Jaja bywały przy tym nieprzeciętne, bo czasem Jankowi się zapominało o programie i dzwoniąc do niego w różnych dziwnych sytuacjach życiowych go zastawałem. Raz był np. w łazience i wtedy szybko wymyśliłem, że jest akurat na lotnisku w Świdniku, co on od razu podłapał i do końca programu już się tej wersji trzymaliśmy. W środy miał swój autorski program muzyczny “Wpadam w ucho” Artur Rybakowski i tutaj też mnóstwo ciekawych osób się pojawiło, m.in. świętej pamięci Zielony.
Jest to kawał historii kozienickiej muzyki. Nie tylko zresztą kozienickiej, bo np. to już wtedy poznałem tam pochodzącego z Dęblina Łukasza Lenia, którego dopiero parę miesięcy temu mogliśmy usłyszeć w Kozienicach na żywo, podczas koncertu jego zespołu Emocean Drive w kawiarni Kulturalna. W czwartki, kilka programów poprowadziła Oliwia Długosz, w piątki Bartek Demczuk przynosił jakieś swoje sprzęty, rozkładał syntezatory, mikrofony i coś tam mieszał na żywo w tej bliskiej jego sercu muzyce elektronicznej. W soboty i niedziele leciały powtórki. Był też Łukasz Czajkowski, był znany także z łamów OKA Mariusz Basaj, była Ewelina, która czytała czasem skrót wiadomości, dzięki czemu mieliśmy też na antenie damski głos…
Od jednego radia do drugiego mamy to jakieś 30 lat. To tyle, jeśli chodzi o radio, nic nie działo się w międzyczasie?
Tak. Oprócz kilku wizyt jako gość, nie miałem w tym okresie z radiem nic wspólnego. Po otrzymaniu tego wilczego biletu działałem ciągle w kulturalnym ruchu studenckim, zostałem najpierw zastępca, a potem dyrektorem agencji Alma-Art, która zawiadywała całą studencką działalnością kulturalną, czyli klubami, zespołami i tak dalej, wtedy zostałem np. pierwszym menadżerem Jana Kondraka. W 1987 ze względów rodzinnych przeniosłem się na stałe do Kozienic, założyłem spółkę z o.o., zajmowałem się turystyką. Wtedy akurat rozpadał się Związek Radziecki, a ja organizowałem wyłącznie wycieczki na wschód, do byłych republik. Gdy to wszystko się sypało, w Kijowie, dokąd organizowaliśmy wycieczki pociągiem szerokotorowym z Chełma, poznałem uczennicę Kaszpirowskiego.
Wyjaśnijmy może młodszym czytelnikom kto to był Kaszpirowski…
Anatolij Kaszpirowski to był słynny „adin, dwa, tri”, czyli szalenie popularny w latach 80., także w Polsce, energoterapeuta i hipnotyzer, którego występy w telewizji oglądały miliony, a na spotkania w halach przychodziły tłumy. I faktycznie, pani Natalia Siergiejewna, duża, postawna kobieta, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Miała w sobie to coś, bo kiedy nie dowierzałem, postawiła mnie pod ścianą i powiedziała „No to idź” - i ja owszem od pasa w górę tak, wszystko działa, ale od pasa w dół - jak w betonie. Przytrzymała mnie tak pół godziny, później dopiero puściło, więc uwierzyłem, że to działa i jeździłem z nią może nie po całej Polsce, ale tak z pół Polski razem, jeżdżąc z takimi seansami, zwiedziliśmy. Ja byłem tłumaczem, więc korzystając z tego mojego radiowego głosu tłumaczyłem, co ona mówiła. Jeśli akurat nie do końca rozumiałem, podchodziłem do tego kreatywnie. [śmiech] Ludzie byli w każdym razie zadowoleni, aż stała się rzecz, która w końcu musiała się stać, a mianowicie gdy wynajmowaliśmy salę w spółdzielni mieszkaniowej bodaj w Ciechanowie - bo wtedy głównie spółdzielnie mieszkaniowe dysponowały salami na takie imprezy - okazało się, że w tym samym miejscu wystąpić miała także wschodząca wtedy gwiazda polskiej tym razem bioenergoterapii, czyli Zbyszek Nowak. Ten sam budynek i prawie ten sam czas, tylko w innej sali, trzeba było wejść innym wejściem. Bilety, gdzie była tylko półgodzinna różnica, oczywiście się pomieszały, pomieszali się ludzie, prezes spółdzielni się wkurzył, wygonił wszystkich i wkrótce zakończyłem tę działalność… ale dzięki Natalii poznałem w Kijowie ludzi, którzy zajmowali się rehabilitacją i pomaganiem dzieciom z porażeniem mózgowym i autystycznymi. Opracowano tam np. taką metodę oddziaływania terapeutycznego na punkty akupunkturowe, ale nie za pomocą igieł, tylko mikrofalami. Był to kompleksowy system terapii, przy użyciu tych zarejestrowanych aparatów i odpowiednich procedur, m.in. ucisków z metody Vojty, leczniczej gimnastyki, masaży i tak dalej. Podpisaliśmy umowę i pierwszy 2-tygodniowy turnus odbył się w sanatorium ww podkijowskim Worzelu, kolejne już w Polsce. Przez 3 lata prowadziłem taki ośrodek usprawniania i rehabilitacji gdzie, oprócz polskiego psychologa, cała ekipa licząca kilkanaście osób, to byli ludzie z Kijowa. A skończyło się banalnie - za moimi plecami ludzie dogadywali się z personelem na jakieś indywidualne warunki. Skończył się Universal-Service, a w maju 1993 roku przyszedł czas na Firmę KORDAS.
Czytelników zastanawiających się „No dobrze, ale gdzie tutaj podziało się OKO?” uspokajamy: OKO powróci do OKA w kolejnej części wywiadu, która ukaże się w pierwszym numerze wrześniowym!
Przepytywał: Alko
Napisz komentarz
Komentarze