- Tędy? - pyta moja żona.
- Chyba tędy. Naczelny mówił, że wejście jest od Wiślanej, a to jest Wiślana.
Naczelny, którego spodziewamy się na miejscu spotkać, faktycznie mówił, że dojście do hipodromu znajduje się od tej strony. Powinienem to wiedzieć, bo w końcu przez kilkanaście lat mieszkałem w punktowcu na Warszawskiej, mając z okna pokoju panoramę odległej co prawda, ale doskonale widocznej stadniny. Na jej terenie przebywałem jako dzieciak mnóstwo razy, acz chyba nigdy w związku z końmi i nigdy - przynajmniej w moim wtedy odczuciu - w pełni legalnie. W latach 90. korzystaliśmy z niej jako terenu zabaw, poszukiwania bunkrów czy po prostu skrótu podczas wypraw w różne miejsca, choćby nad tzw. “starą oczyszczalnię”. Terenu bardzo obszernego, gdzie szansa spotkania któregoś z pracowników była znikoma, a ucieczka w razie czego łatwa i dostarczająca pożądanych przez chłopców emocji. Opowiadam o tym po drodze żonie, a gdy docieramy pod hipodrom i spotykamy tam Mateusza z Kroniki Kozienickiej także jemu. Mateusz śmieje się:
- Pewnie dziwnie się czujesz, wchodząc tu przez bramę, a nie przez płot.
Coś w tym jest. Mam wrażenie, że ktoś zaraz zwróci się do mnie surowo i zakwestionuje moje prawo do pobytu na tym pięknym obiekcie. Tymczasem rozglądamy się. Przed nami hipodrom (a więc tak to wygląda!) i coś w rodzaju solidnej, sporej wiaty, pod którą najwyraźniej odbędzie się koncert. Znika wizja muzyków grających pod gołym niebem na jakimś podwyższeniu na środku hipodromu, gdzie mogliby widowiskowo wjechać na koniach, niczym swego czasu Rob Halford z Judas Priest na scenę Harleyem.
Stare Konie są już oczywiście na miejscu - witamy się z nimi i szukamy sobie miejsca na widowni. Okazuje się, że możemy zająć luksusowe: prawie przy samej scenie z jej prawej strony, w kąciku dziennikarskim, obok Mateusza i Renaty. Słychać będzie na pewno dobrze, o czym przekonujemy się podczas próby dźwięku. Mając w pamięci dwa koncerty Starych Koni w kawiarni, gdzie także mogłem wcześniej śledzić ich przygotowania do występu, po raz kolejny podziwiam solidność brzmienia i dbałość o jego ustawienie. To cecha zespołów złożonych z muzyków z doświadczeniem, rzetelnie pracujących i dysponujących porządnym sprzętem: dźwiękowo nie może być lipy. Konie zawsze potrafią ukręcić sobie brzmienie selektywne i mocne, gdzie nic się ze sobą nie gryzie, kontur jest wyraźny, a wypełnienie soczyste.
Widownia też jest już na miejscu, zgromadzona we wcale sporej liczbie i wciąż napływająca, racząc się dostępnymi na miejscu atrakcjami dla podniebienia i zimnym piwem. Są tu twarze znajome - mieszkańcy Kozienic i okolic, niechybnie entuzjaści jeździectwa i przyjaciele, tudzież fani Starych Koni - i nieznajome, to pewnie przyjezdni uczestnicy mistrzostw.
Dochodzi 19, czyli zapowiedziana godzina rozpoczęcia koncertu, ale Aleksander Fikus informuje przez mikrofon, że na prośbę organizatora zostanie ono przesunięte o około kwadrans, potrzebny na uprzątnięcie (a może właśnie rozstawienie?) jakichś urządzeń związanych z trwającymi zawodami. Kwadrans to niby krótko, zwłaszcza gdy siedzi się w coraz weselszym i coraz bardziej powiększającym się gronie, ale ja jestem niepocieszony, bo przyszedłem wiedząc, że nie będę mógł zostać do końca, liczyłem więc, że zobaczę chociaż pierwsze 30-45 minut koncertu, czyli zapewne połowę. Teraz będzie to góra pierwsza tercja, albo i mniej. Tymczasem moja żona przechodzi do innej części sali, bo z jej perspektywy na froncie jest nieco za głośno (dla mnie - w sam raz), a dodatkowo za naszymi plecami palone są papierosy. Obiekt jest otwarty, możliwe więc, że palić na nim wolno, ale i tak dziwi mnie, że komuś nie przyjdzie do głowy, że można odejść kilka metrów na bok, zamiast smrodzić między ludźmi. Cóż - nie bywam, nie znam zwyczajów. Mniejsza zresztą o to, bo wygląda na to, że Stare Konie już zaczynają, Aleksander Fikus wita publikę, a ja przeklinam swój wybór aparatu, który wobec skomplikowanego zadania uwzględnienia koegzystencji padającego z boku światła dziennego, kolorofonu i doświetlających muzyków reflektorów kapituluje, głupieje i zdjęcia wychodzą tak:
…wobec czego do końca będę polegał raczej na smartfonie.
Konie grają tymczasem na powitanie swój hymn:
Konie, dumne konie
Zasłuchane w szumy traw
Lekkie i swobodne
Jak na czystym niebie ptak
Kiedy tak patrzę - Do biegu się rwą
Chciałbym uciec stąd
Chciałbym gnać za swą tęsknotą
Piosenka Czerwonych Gitar to w tym czasie i miejscu naprawdę mocne otwarcie. Nie jest to co prawda tytułowy “Wschód słońca w stadninie koni”, bo dzień wkrótce chylić się będzie raczej ku zachodowi, ale liryczne wykonanie i tak najpierw rozbudza i kołysze, a potem porywa, dokładnie tak, jak w pięknie zinterpretowanym przez wokalistę i gitarzystę prowadzącego, Dariusza Szewca, tekście:
Konie, dumne konie
W blasku wstającego dnia
Czułe i szalone
- Czemu was uwielbiam tak?
Nieraz poniosą
Poniosą jak wiatr.
Czasem bywa tak
Jak z dziewczyną, jak z dziewczyną…
Po tej piosence następuje krótki wykład historyczny. Najpierw od Dariusza Szewca dowiadujemy się, że Stare Konie naprawdę godne są swego miana, mają bowiem razem 280 lat, potem zaś gitarzysta rytmiczny Aleksander Fikus, wywalczywszy głos (“Darku, Darku! Ja muszę powiedzieć…” - “No, skoro musisz…” - “Muszę, muszę, bo inaczej się uduszę!”) zdradził publiczności, że choć wykonany właśnie utwór w zamyśle opowiada o konkretnej stadninie koni, tej w Janowie Podlaskim, to oddaje klimat wszystkich polskich stadnin, a w dodatku tamta stadnina w bardzo konkretny sposób powiązana jest z naszą, bowiem to właśnie z niej pochodziły pierwsze konie, jakie dokładnie 17 października 1924 roku przybyły do Kozienic, by dać początek miejscu, które 98 lat później gościć miało Stare Konie.
Kolejnym utworem był jedyny w repertuarze Starych Koni utwór wykonywany po angielsku, genialna kompozycja Gershwina pt. “Summertime”. Wykonanie rozbujane jak należy, dzięki doskonałej współpracy sekcji rytmicznej złożonej z basisty Marka Kostrzewskiego i perkusisty Stanisława Łuczkowskiego, piękne harmonicznie za sprawą akordów układanych na tej podstawie przez gitarzystów i poruszające za sprawą bluesowych licków i czule melancholijnego śpiewu Dariusza Szewca.
A skoro już o wokaliście mowa: każdy, komu dane było widzieć Stare Konie w akcji, wie, że "Tennessee Whiskey" jest jego numerem popisowym i jednocześnie momentem najwdzięczniejszy dla fotografa, ponieważ to właśnie grając ten swawolny utwór wprowadza najwięcej elementów aktorsko-choreograficznych. Kawałek buja, rozbawia publiczność, przelatuje jak strzała i… czas na mnie, mówi mi zegarek. Robię jeszcze kilka zdjęć publiczności i powoli się wycofuję. Ktoś szarpie mnie za nogę - to Naczelny, który siedział przy jednym ze stolików z tyłu. “Idziesz już?” - pyta zdziwiony i chyba trochę też rozczarowany. “No... idę, muszę iść.” . Jest mi głupio i jestem trochę poirytowany, że nie poustawiałem sobie na ten dzień spraw nieco inaczej. Bo…
Bo naprawdę warto było tam być choćby po to, by zobaczyć zjawisko, jakim jest kontakt Koni z publicznością. To coś, czego nie zobaczycie na koncertach przyjezdnych gwiazd, coś, co rzadko też udaje się debiutantom. Naturalny przepływ energii i życzliwości, anegdoty wychodzące same z siebie, dialogi między scenę i słuchaczami, bezpośrednie podejście w niczym nie przypominające rutynowej konferansjerki Gdy odchodzimy ulicą Ogrodową ściga nas niosący się zdumiewająco daleko, nad działkami, ku osiedlu Skarpa, głos Dariusza Szewca, który z ogromną energią i bluesową chrypką zapewnia, że “Równy był gość z tego Pawła”. Równi goście z tych Starych Koni.
Wiecie Państwo zapewne, że wedle jednego z głównych muzykologicznych parametrów akordy dzielą się na durowe (w uproszczeniu: wesołe, majorowe) i molowe (minorowe, smutne). O tym, z jakim akordem mamy do czynienia, decyduje interwał nazywany tercją. Jeśli jest ona mała, akord jest molowy, jeśli wielka - durowy. Zasiadając do pisania tego tekstu celowo nie dowiadywałem się od nikogo jak przebiegał koncert po moim odejściu, co jeszcze zagrali, jakie były ciekawe momenty. Wolę zaryzykować tezę i manipulację semantyczną w jednym: jeśli cała reszta występu Starych Koni była tak dobra, jak jego pierwsza tercja, całość musiała być wielka, tą szczególną wielkością wydarzeń małych i kameralnych, które po latach wspomina się jednak cieplej, niż te formalnie duże. Nie zaimponujecie raczej za 10 lat nikomu z zewnątrz informacją, że byliście na koncercie Starych Koni na stadninie w Kozienicach, Ale ci “z wewnątrz” będą wiedzieć o czym mówicie, bo sami nieraz na pewno przypomną sobie właśnie ten dzień, a nie jakiś festiwalowy koncert gwiazdy, której być może trzeba było przypominać w jakim mieście właściwie się znajduje.
A pewien małomiasteczkowy reporter naprawdę ma czego żałować.
koncert przegapił
AlKo
Napisz komentarz
Komentarze