Ustalmy na początek jedno: Dorota Miśkiewicz i Marek Napiórkowski to nie jacyś drugoligowi jazzowi wyrobnicy z gatunku “wystarczająco dobrzy”, ale współcześnie w naszym kraju absolutne podium odpowiednio jazzowej wokalistyki i gitary. Gitarę Marka Napiórkowskiego można usłyszeć na jakichś 150 albumach wydanych w ciągu ostatnich 30 lat (w tym kilku podpisanych jego nazwiskiem), a i do laurów zdobywanych w plebiscytach branżowych pism mógł się już przyzwyczaić. Dorota Miśkiewicz również od lat 90. pojawia się na płytach przede wszystkim jako głos, ale także kompozytorka i autorka tekstów i nagradzana bywa równie często. Poza wspólną pracą przy płytach, ta dwójka artystów występuje jako duet od roku 2015, toteż czasu na muzyczne dotarcie się było aż nadto....
O tym, jak niezwykłym muzyczny porozumieniem ten czas zaowocował, przekonać mogli się wszyscy szczęśliwcy, którym udało się zdobyć wejściówkę na wczorajszy koncert. Cóż wielkiego może zaproponować duet? Standardowo wyobrażamy to sobie tak: no cóż, pan zaakompaniuje, pani zaśpiewa. Ma być jazz? Ach, czyli pan podłoży akordy nieco bardziej fikuśne, a pani pewnie trochę poswinguje. Jeśli ktoś rozumował w ten sposób, spodziewając się całości bezpiecznie stonowanej i przewidywalnej, musiał się bardzo miło rozczarować. Swingowanie owszem było, były też nieco bardziej fikuśne akordy… ale oprócz tego był też ogromny ładunek energii i emocji, zaskakujące zwroty akcji, niewymuszony acz stale obecny humor oraz porywająca swoboda, z jaką artyści podchodzili do materiału wejściowego i ciągła ich gotowość, by bawić się nim, splatając, rozplatając i wywracając do góry nogami harmonie, dźwięki i oczekiwania. Do wspólnego splatania zaproszona została zresztą i publiczność, przed którą Dorota Miśkiewicz postawiła zadania nieco trudniejsze od partycypacji na zasadzie “ja mówię HIP, wy mówicie HOP!”: zażyczyła sobie mianowicie, by strategicznych momentach publiczność wsparła jazzowy duet gwizdaniem prostej sześciodźwiękowej melodyjki, o takiej:
Należy przy tym podkreślić, że nie chodziło bynajmniej o odgwizdanie byle jakie, byle odbębnić punkt pt “zabawa z publicznością”, nic z tych rzeczy! Zawodowym uchem artystka wyłapywała wszelkie niedociągnięcia takiej ad hoc zaangażowanej sekcji dętej, dochodząc w końcu do wniosku, że rozwiązaniem optymalnym będzie sygnalizowanie właściwego momentu jej wejścia sugestywnym ruchem brwi. Metoda okazała się skuteczna, a publiczność mogła sobie pogratulować.
Przy okazji: utwór wklejony powyżej słyszycie Państwo w aranżacji na pełny zespół, pamiętajcie jednak, że w czwartek na scenie nie było nikogo oprócz wokalistki i Marka Napiórkowskiego. Żadnej trzymającej takt i wspierającej sekcji rytmicznej, żadnej mogącej poszerzyć harmonię dodatkowej gitary czy klawiszy. Czy muzyka była przez to uboższa? Ani trochę. Ba, okazało się wręcz, że brak konieczności koordynowania większej liczby instrumentów pozwala na nadzwyczajną swobodę w odniesieniu do rytmu, tempa i harmonii. W kilku utworach znalazły się sekcje, w których wokalistka i gitara wchodziły w improwizowany dialog, przekomarzały się, przedrzeźniały, a momentami po prostu odlatywały wspólnie w kosmos, bo wokal Doroty Miśkiewicz to nie tylko ciepły, cudownie rozkołysany śpiew, ale także ogromny wachlarz natchnionych wokaliz i dźwięków iście przedziwnych, zaś gitara Marka Napiórkowskiego nieraz dwoiła się i troiła, w sensie poniekąd dosłownym. Jak to możliwe? Otóż gitarzysta z ogromną wprawą posługiwał się nie tylko na zmianę gitarą elektryczną i elektroakustyczną, ale również baterią elektroniki, w tym looperów, czyli urządzeń potrafiących w locie przechwytywać daną frazę i następnie odtwarzać ją w pętli, by na jej bazie gitarzysta mógł dodawać kolejne warstwy. Tam natomiast, gdzie dla właściwego efektu artystycznego nieodzowny wydawał się nieobecny wszak na scenie bas, Marek Napiórkowski odpalał octaver, czyli urządzenie obniżające wprowadzony do niego dźwięk o oktawę, dzięki czemu używając zwykłej gitary elektrycznej muzyk może grać w rejestrze gitary basowej.
A co właściwie było grane? M.in. utwory “Nucę, gwiżdżę sobie” i “Budzić się i zasypiać (z tobą)” z płyty wokalistki pt. “Caminho”, zabawny “Tuńczyk” i piękny “Lins” z płyty “ALE”. Utwór “Byle Jak” z tekstem Marii Czubaszek wzięty został z repertuaru Andrzeja Dąbrowskiego. Było też piękne wykonanie standardu “You stept out of a dream” oraz po jednym utworze wykonanym solo. Marek Napiórkowski zaprezentował własną, elektryczną i elektryzującą kompozycję, w której rozpędził się na gryfie najbardziej i odleciał chyba najdalej, momentami w rejony bliskie dokonaniom Johna McLaughlina, jego sceniczna partnerka zaś, obwiesiwszy się wcześniej drobnymi perkusjonaliami (zakupionymi, jak utrzymywał Marek Napiórkowski, podczas Tygodnia Perkusyjnego w Lidlu) zasunęła brawurowo odjechaną wersję tradycyjnej piosenki opowiadającej o tym, jak to kot, pani matko, narobił w pokoiku łoskot.
- to jedyne wykonanie tej piosneki, jakie udało nam się w czeluściach internetu znaleźć. Mamy wrażenie, że u nas było jeszcze ciekawiej!
Jak to wszystko podsumować?
O disco polo zwykło się stereotypowo mawiać, że to muzyka, do której nikt się nie przyznaje, ale każdy zna i czasem słucha. Z jazzem jest niejako odwrotnie: upraszczając można powiedzieć, że wszyscy szanują, a faktycznie słucha mało kto. Rozwijając się przez ponad 100 lat od utworów bardzo prostych po najbardziej wyrafinowaną formę muzyki rozrywkowej, jazz zdobył sobie grono zwolenników czasem wręcz fanatycznych… i odpadł w któryś momencie od głównego nurtu, ustępując w wymiarze popularności miejsca gatunkom takim jak rock'n'roll czy rap i pop. Niewybaczalnie generalizując można powiedzieć, że jazz znamy słabo, troszkę boimy się jego nieprzystępności i w efekcie zostawiamy go zdeklarowanym fanom, przez co sporo dobrego nas omija...
Chwała zatem Kozienickiemu Domowi Kultury za godne wypełnianie misji popularyzowania kultury i podjęcie - już po raz kolejny! - ryzyka zaproszenia na swoją scenę prawdziwie jazzowych artystów potrafiących porwać także tę “zwyczajną” publikę i pokazać jej, że przy całej swojej barwności i złożoności jazz może być komunikatywny, może z miejsca trafiać prosto z ucha do serca - i jedyne, o czym należy wówczas pamiętać, to że trzeba patrzeć na brew.
Napisz komentarz
Komentarze