Eugeniusz Strawiński, ur. w roku 1948 w Kozienicach, obecnie mieszkający w Pionkach, od lat dzieli się swoimi wspomnieniami z minionych dziejów Kozienic, ze szczególnym uwzględnieniem ulicy Borki, na której się wychował. W roku 2019 Towarzystwo Miłośników Ziemi Kozienickiej opublikowało XXXVI zeszyt periodyku “Ziemia Kozienicka,” który w całości wypełnił jego bogato ilustrowany tekst pt. “Borki, których już nie ma”. Serdecznie zachęcamy do sięgnięcia po tę pozycję, publikując tymczasem delikatnie, by zachować styl, zredagowany przedruk krótszego tekstu na ten sam temat, jaki pan Eugeniusz opublikował pierwotnie na swojej stronie na Facebooku.
Moja świadomość kojarzenia obrazów z Kozienic i z okolicy zaczyna się od 1950 roku. Miałem wtedy około dwa lata. Oczywiście najwcześniejsze są obrazy, jakie pamietam z Borek.
Pamiętam, jakby we mgle, pożar Fabryki Kalafonii, który był w końcu 1949 roku. Pożar był w nocy. Byłem wtedy w lesie sosnowym na rękach u Matki. Pamiętam trzask pożaru, dochodziły okrzyki ludzi biegający po terenie fabryki. Tam gdzieś biegał między innymi i mój Ojciec, pomagał w czynności gaszenia pożaru. Przecież to była jedyna i prawdziwa praca Ojca, a dla nas jedyne środki do życia.
O Kozienicach mówiło się swojsko „miasto”. Ludzie nie używali nazwy Kozienice, ale podkreślali nazwę miejsca, gdzie mieszkali. Mówili więc po swojemu - jestem z Borek, jestem z Piasek, jestem ze Starej Wsi, czy ze Zdziczowa lub Chartowej - albo dokładniej mówiono: mieszkam przy ulicy Lubelskiej tuż obok miejsca, gdzie leje się „sama woda”. Tak samo mówili ludzie z okolicy Starej Wsi (“mieszkam za stawami na Kolejowej”). Czasami określano miejsce, wykorzystując nazwiska ludzi znanych, jak Sitkowskich czy Kościugów. Wtedy mówiono “jestem sąsiadem …”.
Na Borki mówiono „dzielnica”, jednak były one tylko ulicą o tej samej nazwie. To była dziwaczna ulica, bowiem nie wyglądała jak ulica, raczej typowa wieś, podobna do Budów, Błotów i innych miejsc, gdzie żyli kozieniczanie.
Na Borkach stały wyłącznie drewniane domki, obok wiele mniejszych obiektów, też drewnianych i wyglądających jak komórki, ale i one udawały domy, bowiem i tam mieszkano. Domy i udające je niby domy, w tym komórki, były prawie wszystkie ogrodzone byle jakimi płotami.
Na Borkach rósł las sosnowy, a wokół były wielkie piachy. Tam, mimo jednej ulicy Borki, istniało kilka większych ulic i kilka malutkich uliczek, niektóre wręcz ślepe, jak ta uliczka, gdzie mieszkali Ceglarze. Borki wybudowano bez planu, stąd wyglądały one dziwacznie, trochę jakby ze zwartych domostw, trochę ze stojących tu i tam pojedynczo.
Poza tym na Borkach niczego nie było interesującego, ale w tych chałupach i domkach z komórek żyło wielu mieszkańców. Jeszcze więcej było tam zwierząt gospodarskich, w kierunku Stanisławic i Błotów były małe pola rolne o najgorszej klasie. Tam siano wyłącznie żyto, czasami proso, tatarkę i sadzono kartofle. Tylko wokół domostw były ogródki, gdzie ludzie uprawiali swe warzywa.
Wszyscy mieszkańcy Borek mówili identycznie - „idę do miasta”. Nie używano nazwy Kozienice, bowiem wszyscy wiedzieli, że chodziło o Kozienice.
Kozienice po okresie drugiej wojnie światowej były zacofanym miasteczkiem, mocno zaniedbanym. W centrum Kozienic były duże place po likwidacji getta w 1942 roku. Wszystkich Żydów wywieziono do obozu by ich zlikwidować. Ludność Kozienic uległa z tego powodu zmniejszeniu o przynajmniej 50%, ale także z powodu ubytku samych polskich mieszkańców, bowiem wielu kozieniczan wywiezionych zostało na przymusowe roboty do Niemiec. Tuż po wojnie niektórzy wyjeżdżali na tak zwany „Dziki Zachód”, szukając nowego życia. Z tym wyjeżdżaniem było różnie. Jedni jechali, by tam się schować przed prawem, inni by tam żyć, a inni zajmowali się handlem „zagranicznym”, jak nazywano kradzież mienia po Niemcach.
Czytając publikacje na temat Kozienic, podkreślano te kwestie i o nich rozmawiano. Wiele razy siedząc pod stołem u dziadka słyszałem takie wyrażenia.
Kozienice były tak małym miasteczkiem, że ktoś spoza Kozienic opisał je tak:
„Jechałem od strony Puław, zobaczyłem ulicę Lubelską, potem skrzyżowanie ulic, i dalej pojechałem w kierunku Warszawy. Tak jadąc nie zauważyłem Kozienic, które nagle się skończyły. Zobaczyłem znowu gęste laski sosnowe.”
Od dawna mówiono w Kozienicach o ulicach Warszawskiej, Radomskiej, Lubelskiej, czy Głowaczowskiej. Uniwersalność tych nazw oparła się każdej ideologii, a szczególnie z powodu tak zwanego peerelu i oczywiście z powodu obecnej ideologii, jaka nam zapanowała po 2015 roku, którą nazywam „prawdą i sprawiedliwością chrześcijańską”. Tym zagadnieniem nie będę się zajmować, bowiem moje opisy ograniczam do okresu po wojnie i w czasie peerelu, zresztą do czasu, kiedy byłem jeszcze Kozieniczaninem.
Potem, gdy rozpoczęły się słynne wypadki Solidarności, ja się zdecydowałem pójść w świat szukając innego życia.
Kozienice były miasteczkiem, które można nazwać „typowym”. A więc obowiązkowo na środku miasta stał kościół, od którego odchodziły ulice i uliczki zbudowane z „kocich łbów”. Główne ulice tworzyły, patrząc z góry, swoisty krzyż chrześcijański, ale po zbudowaniu ulicy Głowaczowskiej, biegnącej bardziej w poprzek do ulicy Radomskiej, krzyż stał się podobny do prawosławnego. Jeszcze po wojnie wiele ulic i uliczek była piaszczysta. Tylko za rogatkami miasta, gdzie ulice przechodziły w drogi do innych miejscowości, były one zbudowane z tak zwanego tłucznia drogowego, a mieszkańcy Kozienic nazywali je „drogami austriackimi”. Charakterystyczną cechą tych dróg był wielki hałas, gdy jechało auto, albo furmanka na kołach metalowych (czyli drewniancyh i zabezpieczonych bednarką metalową), dających dudnienie. W okresie większej suszy, gdy jechał samochód pojawiał się wielki kurz, a ponieważ na tych drogach było wiele dziur, to po większych opadach deszczu panowało błoto i kałuże brudzące wszystko, co było blisko, a więc chodniki, ściany budynków i okna domów, które były tuż przy ulicy. Takie budynki były wiecznie brudne. Bywało, że przechodzący mieszkańcy byli ochlapywani.
W Kozienicach niektóre ulice, jak na Borkach, nie były zaplanowane. Raczej to sami mieszkańcy zbudowali ciągi komunikacyjne, prosto i krzywo. W samym centrum miasta ulice były jednak zaplanowane i zbudowane, oczywiście z „kocich łbów”. Tak samo było wokół kościoła Świętego Krzyża i wokół placu nazywanego „skwerkiem”, który był ułożony oczywiście z kocich łbów wraz ze słynną trybuną na jednorazową okazję manifestacji politycznych. Trybuna zatem musiała też służyć z konieczności za swoistą ubikację, bowiem podobnych obiektów w Kozienicach jeszcze nie było. Na ulicach, poza głównymi, bywał bruk, ale przede wszystkim ulice były utwardzone czymś, co powodowało wielki kurz, jakby uzupełniając ówczesną politykę. Z tego okresu zapamiętałem wybrukowane ulice Sienkiewicza, Kochanowskiego (ale nie całą), ulicę Batalionów Chłopskich, ulicę Warszawską (też nie całą), Świerczewskiego i Nowy Świat oraz ulicę Radomska, która w kierunku do parku nie była wybrukowana do końca. Podobnie było na innych ulicach, bo i tam były fragmenty bruku, ale były i piaszczyste. Ulica Ogrodowa biegnąca w kierunku do Jeziora Kozienickiego od ulicy Warszawskiej i do ośrodka wodnego była zbudowana z kocich łbów, ale to ten bruk był o szerokości nie więcej niż 3 m i z poboczem piaszczystym z dwóch stron.
Tam, gdzie był bruk, bywały (ale nie wszędzie) ułożone płyty chodnikowe, jednak to nie była zasada. Tak samo dotyczyło krawężników na ulicach, które malowano na biało raz w roku przed 1 Maja, albo czasami i na dzień 22 Lipca.
Wówczas najpiękniejszą ulicą w Kozienicach była „Piękna”, zresztą i obecnie tak nazywana, i tak samo ludziom się kojarząca.
Pierwszą „inwestycją”, jaką zapamiętałem, była kanalizacja deszczowa. To był bardzo głęboki rów podobny do stożka wklęsłego. Ten rów biegł od skrzyżowania ulicy Kochanowskiego, a potem wzdłuż ogrodzenia kościoła i Ogródka Jordanowskiego, by dalej biec ulicą Parkową w dół do rzeczki Zagożdżonki. Miał za zadanie zbieranie wody z ulic, która się gromadziła szczególnie w okolic ulic Warszawskiej i Kochanowskiego. Wodę zbierano też z ulicy Radomskiej. Rów był wybrukowany kocimi łbami i do tego głęboki, stwarzając wielkie niebezpieczeństwo dla jadących tam pojazdów i ludzi. Były z tego powodu wypadki.
Taki wypadek miał mój dziadek Stefan Wójcik, gdy jechał konnym powozem z PGR w czasie padającego deszczu i gdy przy nagłym grzmocie pioruna na terenie parku obok kościoła, konie się wystraszyły i wywróciły furę, która wraz z ładunkiem i dziadkiem wpadły do rowu. Od tej pory dziadek był inwalidą, do końca swego życia chodził za pomocą kuli. Dopiero po wielu latach, chyba były to lata 60., ten rów nakryto płytami betonowymi, poprawiając bezpieczeństwo i tworząc na tym rowie niby-chodnik w kierunku do parku.
Do kościoła i na co dzień kobiety ze wsi maszerowały obowiązkowo na bosaka, niosąc swe buty w ręku. Od strony Borek szły kobiety ze Stanisławic, Budów i Błotów. Dopiero w okolicy ulicy Kochanowskiego, na wysokości „Zacisza”, kobiety czyściły swe stopy i wkładały buty. Oczywiście były kobiety, które miały zmienne buty, a niektóre szły w butach, ale nie wszystkie, kobiet bosych było zdecydowanie więcej.
Na samych Borkach wiele kobiet chodziło na bosaka, tak samo dzieci od wiosny do jesieni. Z mężczyzn na bosaka chodził tylko Andrzej Wójcik (vel Wójcicki, który tak sam na siebie kazał mówić twierdząc , że był szlachcicem, miał nazwisko szlacheckie Wójcicki, tylko jakiś niedouczony urzędas jego szlacheckie nazwisko przekręcił na pospolitego Wójcika). Andrzej mimo swego „szlachectwa” chodził na bosaka. Tak samo chodził Pan Jan Woś z Borek, ale on nosił onuce na gołych stopach i bez butów, bowiem miał chorobę stóp. W Kozienicach były zatem miejsca ( wymyślone) specjalne do „wymiany” obuwia.
Wymiana obuwia odbywały się zawsze na rogatkach miasta, a więc tam, gdzie drogi stawały się ulicami. Tak było przy ulicy Głowaczowskiej, Radomskiej, Warszawskiej, czy Ogrodowej, ale i od strony Powiśla , które szły z Cudowa zakładając buty przy Katoliku, a idące z drugiej strony parku wymianę butów odbywały na początku ulicy Radomskiej. Kobiety idące z tamtej strony nazywano kobiety z Powiśla.
Kozienice w roku 1949 liczyły 5303 mieszkańców.
Fragmenty Kozienic, jakie zapamiętałem, opisuję wyłącznie moimi oczami i moim rozumem, oczywiście dziecinnym, bowiem wówczas takich notatek nie umiałem robić, ani nie rozumiałem po co, zatem tylko moja pamięć w mojej głowie i w oczach są świadkami tamtych czasów.
Mimo tej formy opisu moje informacje są, tak uważam, historią Kozienic, głównie ludzi zwykłych, prostych i wielu raczej należących do biednych niż bogatych.
Eugeniusz Strawiński
Borki, ogacona chałupa w okolicach cmentarza
Borki, typowa zabudowa
Dom Spokojna 9 w daleko tle dom przy Kochanowskiego 58
Fotografie zostały udostępnione przez autora strony Dawne Kozienice.pl, którą znajdziecie Państwo TUTAJ
P.S.: W kolejnych wydaniach nie tylko historia kozienickich ulic ale także wspomnienia z czasów gry w kozienickim Dębie!
Napisz komentarz
Komentarze